Kiedy zaczynasz pisać blog 14 czerwca, a twoim ukochanym zespołem jest e.s.t, nie masz wyjścia. Musisz napisać coś o Esbjörnie Svenssonie, który dokładnie dziesięć lat temu, niedaleko Sztokholmu słuchał po raz ostatni dziwnych dźwięków wody, zanim – jak poinformowali ci, którzy go znaleźli – zasnął na dnie i umarł. Oficjalna wersja: wypadek w czasie nurkowania. Ale jest wiele poszlak, że Esbjörn tak jak, wtedy, gdy siadał przy fortepianie, tak i w sprawie żegnania się ze światem wziął sprawy w swoje ręce. Dla fanów kluczowym dowodem jest ostatnia płyta e.s.t. wydana za Jego życia, „Leucocyte” i ostatnie cztery utwory – Ab Initio, Ad Interim (które jest po prostu minutą przygniatającej ciszy), Ad Mortem i Ad Infinitum. Przypadek? Nie sądzę. Dodatkowo jeszcze ten wywiad jak z Bergmana, kiedy tym surrealistycznym szwedzkim Esbjörn opowiada o spotkaniu z samobójcą i w Jego głosie brzmi spokojna i przerażająca fascynacja śmiercią…
e.s.t. to jazzowe trio dekady 2000-2010, jedyny europejski zespół, który trafił na okładkę amerykańskiego Downbeat, potwór o jednym mózgu i sześciu rękach, jak mówił o nich Jamie Cullum, wirtuozi i wizjonerzy, którzy wyznaczyli nową drogę dla współczesnego jazzu i dla których nie sposób znaleźć substytutu po śmierci lidera. Sam Christie, dziennikarz muzyczny „Guardiana” po śmierci Esbjörna napisał:
“Kiedy jesteś didżejem w radiowym programie o jazzie, tak jak ja, w końcu będziesz musiał się zmierzyć ze śmiercią wielkiego muzyka. Kiedy mówisz na żywo, nie jest to łatwe zadanie: w jaki sposób masz właściwie powiedzieć, że ktoś umarł? Jak utrzymać odpowiedni poziom formalności i jednocześnie powiedzieć godnie o radości, jaką daje muzyka? Łatwo powiedzieć coś głupiego, a kiedy jesteś na żywo, już nigdy nie będziesz miał szansy, aby okazać swój podziw dla tej osoby, czy też, w tym konkretnym przypadku, dla szwedzkiego pianisty Esbjörn a Svenssona, twojej miłości”.
Niewątpliwie, ludzie kochali Esbjörna, co nie jest typowe dla gwiazdy jazzu. Jedni za to, że był skromnym geniuszem, jak wtedy, gdy w wywiadzie nagranym w Zabrzu mówi, że improwizacja jest dla niego rodzajem medytacji i że pozwala muzyce płynąć przez siebie, a także, że często gra Chopina, którego niezwykły rytm jest da niego przewodnikiem w tej medytacji. Inni za to, że był gigantem ekspresji i emocji, które wprowadzały w ekstazę słuchaczy niemal heavymetalowego „Behind the jashmak”, którym zwykł kończyć koncerty. Jeszcze inni za to, że był komiwojażerem muzycznego piękna i prawdy, jak w subtelnym „Seven days of Falling”, czy w dziele najwyższym: „Elevation of love”. O nim pisał także dziennikarz „Guardiana”:
“Miałem szczęście przeprowadzić z nimi wywiad w Southampton. Pozwolili mi posłuchać soundchecku i usiadłem na końcu audytorium, żeby pooglądać e.s.t. wykonujące “Elevation of Love” dla mnie, jako jedynej osoby na sali. Pamiętam, że wstrzymywałem łzy, kiedy tam siedziałem, z otwartymi ustami, oszołomiony tym, co ci faceci potrafili zrobić na żywo. Do dzisiaj jest to mój utwór: jego idealne wariacje i hołdy oddawane wszystkim muzycznym stylom wciąż mnie zachwycają. Esbjörn stworzył najbardziej poruszające dzieło muzyczne, które, gdy się rozwija, zawija słuchacza w koc zrobiony z piękna”
Cóż więcej możesz publicznie powiedzieć o muzyce, która brzmi jak soundtrack twojego życia, żeby nie popaść w patos? Może to: kiedy słuchasz takich utworów, jak „Elevation of Love”, stajesz się lepszy i chcesz żyć. Philip Roth w jednej ze swoich książek opisuje genialnego pianistę słowami, które powinny być napisane o Esbjörnie:
„Nie pozwala fortepianowi niczego ukryć. Cokolwiek jest w środku wychodzi, i to wychodzi z podniesionymi rękami. A kiedy wychodzi i trwa w otwartej przestrzeni, ostatnia z ostatniej pulsacji, on sam wstaje i wychodzi, zostawiając za sobą nasze odkupienie. Jak beztroska fala, nagle znika, i choć zabiera ze sobą cały swój ogień niemal jak Prometeusz, nasze własne życie wydaje się nie do ugaszenia. Nikt nie umiera, nikt – nikt, jeśli Esbjörn ma coś w tej kwestii do powiedzenia.”
Ale sam Esbjörn umarł i nie ma go już 10 lat. Z tej okazji wydano koncert e.s.t z 2005 roku Londynu, który pokazuje trio u jego szczytu – pokazuje ich liryczność, ich żar, ich telepatyczne zrozumienie. Pozwala na nowo zrozumieć tajemnicę jazzowej improwizacji, która, jak życie, zaczyna się od prostego tematu, potem komplikuje się i dojrzewa, aby na koniec wrócić do tej prostoty, od której wyszła.
Jestem wdzięczny Samowi z Guardiana, bo 10 lat temu napisał wszystko, co ja chciałbym dzisiaj o Esbjörnie napisać:
„Nie czekam z radością na mój wieczorny jazzowy program. Ale przekażę w nim całemu światu, jak wiele Esbjörn Svensson znaczył dla jazzu i jego fanów. Straciliśmy geniusza i to łamie mi serce”.