Category Filozofia

Paternalizm w pokutnym worze

Profesor Hartman w „Polityce” napisał felieton o moim felietonie w Gazecie Wyborczej. O ile mogę zrozumieć, że jakiś polityk i jego towarzysze czynią sobie ze mnie chłopca do bicia, żeby się wypromować, o tyle trudno mi uwierzyć w tekst profesora nauk humanistycznych, który chce być poważnym rozmówcą, a jednocześnie pisze, że „pyskuję” i że jestem „chłopczykiem tupiącym kaloszkiem pośrodku kałuży”. A jednak ten tekst zaistniał. 

Zadziwiające jest, że tekst, który w dużej mierze jest oparty na argumencie ad personam, znajduje admiratorów, którzy na FB uznają go za wart przeczytania, nie komentując ani słowem tego personalnego elementu. Zastanawiam się jak mam się do tego poziomu „wartości” dostosować. Może kiedy Hartman nazywa mnie „bogaczem”, powinienem nazwać go „biedakiem”, żeby podtrzymać ten żenujący styl? Gdy używa w argumentacji infantylnego obrazu „chłopca w kaloszkach” powinienem nazwać go „Rumcajsem w worze pokutnym”, bo ma brodę i szedł w nim kiedyś w marszu, który wydał mi się groteskowy? Ale powstrzymuję się. Przecież jeśli będziemy promować tak infantylny poziom dyskusji, to ludzie naprawdę pozwolą Czarnkowi rozgonić to nasze akademickie towarzystwo na cztery wiatry.

Tekst Hartmana jest w pewnym sensie bardzo zabawny. Oto facet z profesorskiego domu, w felietonie, w którym chwali się swoim prapradziadkiem-adwokatem przedstawia mnie, wychowanego w domu, w którym oboje rodzice pracowali fizycznie, a dziadek był górnikiem, jako uprzywilejowanego. A potem pisze, że marksizm nie był taki zły, tylko ludzie (w tym ja) go nie zrozumieli.

Ludzie zrozumieli marksizm aż za dobrze, ponieważ jako jedna z niewielu idei miał on szansę być przetestowany w praktyce. Ze skutkiem, o którym profesor Hartman pisze dość lekkim językiem. Ocenia on bowiem skutki  marksistowskiej nadziei na sprawiedliwe, pełne dobrobytu społeczeństwo słowami: „okazało się w praktyce, że jednak nie”. Co??? Dostaje Pan, Profesorze Hartman, nagrodę za eufemizm ćwierćwiecza. Marksizm i socjalizm się po prostu nie udały? Nie – one doprowadziły do śmierci i biedy miliony ludzi. A efekty ich zastosowania można ciągle oglądać na Kubie i w Wenezueli, gdyby ktoś zapomniał.

Myślenie marksistowskie wciąż przenika umysły – po jednym z moich spotkań w „Krytyce politycznej” słyszałem zaproszenie na wspólne czytanie „Kapitału”. To z jednej strony dość zaskakujące, ponieważ jest to idea na wskroś skompromitowana. Z drugiej strony marksizm jest popularny na wielu uniwersytetach, zwłaszcza w krajach, których mieszkańcy nigdy go na własnej skórze nie doświadczyli. Dlaczego jest skompromitowany i dlaczego jest popularny?

Jest skompromitowany, ponieważ jest ewolucyjnie, antropologicznie i cybernetycznie błędny. Wiemy to dzięki wielkim myślicielom, którzy tezę tę poparli argumentami wartymi Nobla.  Tymczasem Hartman pisze, że nie było tak źle – na przykład w PRL była promocja pracy i innowacji, a nie zabijanie zaradności. Jak ta praca i innowacja w PRL wyglądały wielu z nas pamięta. A promować można wszystko, na przykład TVP promuje konstytucjonalizm i praworządność. Taśma filmowa jak papier jest cierpliwa, a konstytucjonalizm  i praworządność w IV RP wygląda tak jak praca i innowacyjność w PRL.

Każdy ustrój zbudowany na filozofii Marksa nienawidzi indywidualizmu, nie nagradza za indywidualny wysiłek i jest niezdolny do zarządzania gospodarką. Nie mogę powtórzyć tutaj całej filozoficznej i ekonomicznej krytyki marksizmu. Jeden tylko przykład: to, że ekonomiczny marksizm jest niezdolny cybernetycznie zarządzać gospodarką i produkować dobrobyt wynika z tego, że jest z niezdolny do szybkiego przetwarzania informacji o świecie – takie informacje może przetwarzać jedynie system rozproszony, taki jak wolny rynek. To tam informacja o potrzebach dociera do zainteresowanego szybko – piekarz wie, ile wyprodukować i jak wycenić chleb, bo wie, ile wczoraj sprzedał. Może więc elastycznie zareagować na informację zwrotną. Gospodarka sterowana centralnie, a więc taka, gdzie na dole ważnych decyzji indywidualnych się nie podejmuje, tak elastycznie reagować nie potrafi. Dlatego jest z gruntu wadliwa.

Lewica jest dość pragmatyczna, więc wie, że marksistowski program ekonomiczny jest niemożliwy do wdrożenia z powyższego, cybernetycznego, i z tysiąca innych powodów. Dlatego jest i powinna być mniej marksistowska, a bardziej socjaldemokratyczna – to chyba jedyna rzecz, co do której z Hartmanem się zgadzamy.

Jednocześnie pisze Hartman, że „programy polityczne partii lewicowych pełne są apoteozy rozwoju – zarówno techniczno-cywilizacyjnego, jak i osobistego”. Jasne – a program polityczny Prawa i Sprawiedliwości jest pełen apoteozy rządów prawa i silnego członkostwa Polski w Unii Europejskiej. W praktyce ta sama lewica obrzydza ludziom liberalizm gospodarczy i przedsiębiorczość. Prowadzi wręcz kampanię w tym zakresie: począwszy od pogardliwej figury „libka”, ośmieszającej wolnościowe myślenie, przez „Janusza biznesu”, karykatury przedsiębiorczości, po rzeczy poważne, na przykład nazywanie Leszka Balcerowicza „Doktorem Mengele”. Ta narracja jest skrajnie szkodliwa dla społeczeństwa, bo niszczy etos zaradności i odpowiedzialności. Czasy się zmieniły, ale kapitalista jest dalej dla lewicy wrogiem publicznym.

Lewica atakująca przedsiębiorczość i niewdrażająca marksizmu ekonomicznego wdraża marksistowski program antropologiczny – ten bowiem jest dość atrakcyjny z jednego powodu: dostarcza łatwego usprawiedliwienia dla wszelkiego rodzaju porażki. Otóż marksizm antropologiczny dość łatwo wyjaśnia, dlaczego ludziom coś się nie udaje. Jest wręcz maszyną produkującą jak na zawołanie kozły ofiarne. Wszystkiemu winny jest ucisk, opresja i dominacja tajemniczych sił. Współczesny marksizm w różnych przebraniach stał się dla wielu ludzi uniwersalną ideologią usprawiedliwienia – ideologią, która zawsze znajdzie magiczny „system”, który czyni sukces niemożliwym. Problem w tym, że niektórzy odnoszą w tym „systemie” sukces, mimo że nie są uprzywilejowani, a inni, nawet jeśli nie odnoszą, szukają winy w sobie, nie w tajemniczym „systemie”. Może dlatego, że nikt im nie wskazał winnego. Jedna prosta ideologia usprawiedliwiająca wszystko. Czyż to nie wspaniałe?

Pisze także Hartman, że moje podejście do alienacji u Marksa jest „niefrasobliwe”. To ocena mało naukowa – nie może jednak Hartman napisać, że jest błędne, ponieważ tego wykazać nie zdołał. Mógłby zamiast zarzutu niefrasobliwości na przykład zacytować taki fragment:

„Karol Marks i Fryderyk Engels poddali wnikliwemu badaniu pierwotne, kapitalistyczne uprzemysłowienie, które powodowało powszechną i daleko posuniętą degradację pracy fizycznej, oraz ujawnili groźbę wyniszczenia klas pracujących. Podjęli jednocześnie problem określenia warunków, które muszą zaistnieć, aby praca wynikająca dotąd z ekonomicznego przymusu i traktowana jako ciężar i zło konieczne, coraz bardziej stawać się mogła działalnością dostarczającą satysfakcji, nie związanej bezpośrednio z materialnym ekwiwalentem otrzymywanym za jej wykonywanie. Tylko bowiem w tego rodzaju działalności produkcyjnej człowiek może potwierdzać swoją przydatność społeczną oraz znajdować zadowolenie, a równocześnie ujawniać i rozwijać własne talenty i inicjatywy. Szczególnie praca wymagająca wysokich kwalifikacji zawodowych, pozostawiająca pracownikowi duży margines samodzielności, pozwalająca ujawniać jego osobistą inicjatywę i pomysłowość, może przestać być, dzięki swoim walorom, wyłącznie środkiem zapewnienia egzystencji, a stać się samodzielnym celem, elementem niezbędnym w życiu człowieka.”

(R. Jadczak)

Nie zacytował jednak, a gdyby to zrobił, to musiałby przyznać, że takiej wizji pracy żaden ustrój oparty na filozofii Marksa nie uzyskał w praktyce. Tymczasem jest to wizja pracy, którą od czasu do czasu udało się osiągnąć ustrojom opartym na połączeniu liberalizmu i kapitalizmu, a której etos ja głoszę w moim felietonie, a który atakuje w życiu codziennym lewica.

Do obrazu współczesnej myśli lewicowej trzeba jeszcze dodać nihilizm, wynikający z lewicowej interpretacji popularnych nadal filozofów postmodernistycznych. W oparciu o relatywizm każdej interpretacji, głoszony przez Derridę, lewica promuje wizję świata, w której nie ma żadnej, choćby intersubiektywnej miary dla tego, co lepsze i gorsze. W oparciu o archeologię wiedzy Foucaulta uznaje każdy standard za opresję. A w oparciu o myśl Lyotarda każdą opowieść aksjologiczną za oszukańczą metanarrację. I tak otrzymujemy lewicowy obraz człowieka, który jest pełen resentymentu, bo przecież ktoś go skrzywdził, jest pełen pogardy dla przedsiębiorczości i zaradności, bo przecież to intelektualny wstyd oraz zupełnie zdezorientowany aksjologicznie.

To zdezorientowanie aksjologiczne znajduje swoje ujście w powtarzaniu cybernetycznego błędu marksizmu – w ograniczaniu przepływu informacji, widocznego przez tendencje cenzorskie. Ich objawem jest agresywne potępianie każdego, kto waży się myśleć inaczej. Jest ono widoczne najmocniej w zabijającej wolność słowa „cancel culture” (kulturze anulowania). Jest ona społeczną wersją zatykania uszu i kopania osoby o odmiennych poglądach, w efekcie której wygania się tę osobę z miejsca, gdzie toczy się dyskusja – z agory, ewentualnie z piaskownicy.

Przejawem chęci wykluczenia z dyskusji są wiadomości, które pojawiły się dość szeroko w związku z moim felietonem w Gazecie Wyborczej, a które można podsumować treścią „czy on może już się zamknąć?”. Otóż nie zamierzam, bo wolność słowa jest dla mnie ważna. Przejawem chęci wykluczenia z dyskusji jest także personalna część felietonu Hartmana. Hartman, dokładnie tak jak pisałem w piątek, chce mnie rozkułaczyć – na przykład z powagi (dlatego mnie upupia), albo z autorytetu filozoficznego (wprawdzie sam przyznaje w tekście, że napisał w życiu jeden artykuł z zakresu filozofii prawa, jednak nie przeszkadza mu to całkowicie przekreślić mój dorobek w tym zakresie – pisze przecież w końcówce, abym się trochę zapoznał z tym przedmiotem, zanim zacznę się podpisywać „specjalista od filozofii prawa”). Jak u wielu ideologów lewicowych, potępienie przeciwnika daje mu zapewne satysfakcję moralną: aksjologiczny order za walkę z wrogiem ludowym.

Zamiast próby ożywienia marksizmu warto byłoby zatem filozoficznie porozmawiać o problemach współczesnej myśli lewicowej: o relatywizmie, bo nie każda interpretacja jest równoprawna oraz o nihilizmie (ideał jest opresją, bo powoduje dyskomfort, stąd każdy ma prawo pozostać, kim jest – nie ma wszak miary, która pozwoliłaby oceniać, co lepsze, a co gorsze, i nie ma już konceptualizacji ideału – poza mglistą komunistyczną utopią, która nie ma mocy ukierunkowania ludzkich działań naprawczych, bo jest zbyt mglista). Jestem gotowy na taką rozmowę, także z Hartmanem. Ale stawiam jeden warunek – niech przestanie  używać w swoich felietonach infantylnych figur retorycznych.  Bardziej bowiem świadczą one o autorze niż adresacie, a ja chciałbym dyskutować z kimś poważnym.

 

Jak wychować rapera. Bezradnik

Nie wiem, czy jesteście zainteresowani takimi radami, ale napisałem książkę pt. „Jak wychować rapera”. Jest to książka o relacji ojca z synem, patodemokracji i potrzebie rebelii.

Napisałem ją, ponieważ wydawnictwo „Znak” zaproponowało mi stworzenie poradnika, jak wychować obywatela. Pomyślałem, że byłaby to zapewne pouczająca książka z jedną istotną wadą – mało kto chciałby ją przeczytać. Zamiast tego napisałem więc książkę o tym, jak wychować rapera, bo w tym przynajmniej mam pewne doświadczenie. Ostatecznie książka o tym, jak wychować rapera, jest o tym, jak wychować obywatela. Ma mieć dzikie serce i empatię, wrażliwość i siłę. Ma być odważny i mówić prawdę, nawet jeśli głos mu drży.

Każdy rozdział tego „bezradnika” poświęcony jest jednemu utworowi Michała, a treść tego utworu staje się przyczynkiem do rozważań szerszych – o życiu, o nas jako społeczeństwie i o naszym państwie. Jest to biografia przemieszana z analizą literacką tekstów Michała, lekcja WoS-u przemieszana z wychowaniem do życia w rodzinie, opowieść o buncie młodego chłopaka i o ojcu, który próbuje zrozumieć swoje dziecko.

Być może ta książka ma szansę stać się przyczynkiem do dyskusji międzypokoleniowej o sprawach ważnych. Wiem, że utwory mojego Syna stały się dla części z Was pretekstem, by między dziećmi a rodzicami takie rozmowy się toczyły. Michał obdarował mnie swoją twórczością, ja starałem się Mu odwdzięczyć możliwie głębokim zrozumieniem tego, co On tą twórczością do mnie mówi. Może rodzice i dzieci mogą tę książkę czytać wspólnie i tak jak my wymienić się czymś wartościowym – oglądem świata.

„Jak wychować rapera. Bezradnik” to książka, z którą chciałbym dotrzeć do jak największej rzeszy czytelników. Pomóżcie mi w tym! Będę Wam bardzo wdzięczny za posłanie tej zapowiedzi dalej. Książkę można już zamówić pod poniższym linkiem, a jej oficjalna premiera nastąpi z pierwszym szkolnym dzwonkiem, czyli 1 września. Niedługo napiszę trochę więcej o jej treści.

https://www.empik.com/jak-wychowac-rapera-bezradnik-matczak-marcin,p1274787839,ksiazka-p

Czy ważność w prawie ocenia się tak jak ważność ruchów w szachach?

Czy prawo jest podobne do szachów? Andrei Marmor twierdzi, że tak. Szachy jako gra są kreowane przez tzw. reguły konstytutywne, na mocy których coś fizycznego uzyskuje specjalny status: kawałek drewna w kształcie konia staje się szachowym skoczkiem i może w określony sposób poruszać się po szachownicy. Podobnie w prawie – konkretny człowiek otrzymuje status sędziego i w związku z tym może wykonywać pewne „ważne ruchy” – np. wydawać ważne wyroki.

W nowym artykule staram się pokazać, że mimo pewnych podobieństw między szachami a prawem, istnieje między nimi kluczowa różnica: szachy, jak każda gra wg J. Huizingi, są praktyką oderwaną od życia, sztucznie z niego wydzieloną, udawaną. Jak pisze Huizinga, słowo „iluzja” pochodzi od „in-ludere”, a więc od bycia w grze, zabawie. Tymczasem prawo, mimo że oparte na wyobrażeniach i swoistych iluzjach (czymże bowiem jest np. „spółka z o.o.” jeśli nie tworem mentalnym) oddziałuje na życie realne z całą mocą.

Dlatego też rozważania na temat ważności czy nieważności czynności prawnych, w przeciwieństwie do ważności czy nieważności szachowych ruchów, muszą być powiązane ze skutkami tych czynności w świecie rzeczywistym. W innym przypadku pozostaniemy ślepymi formalistami. Nie piszę o tym wprost, ale dyskusja na temat ważności czy nieważności pewnych działań prawnych (np. „wyroków” TK), okazała się ostatnio kluczowa nie tylko dla prawników, ale dla wielu z nas, którzy oceniali decyzję TK w sprawie aborcji, dyskutowali nad tym, czy trzeba ją publikować, i zastanawiali się, czy ważniejsza jest jej formalna ważność czy raczej rzeczywista efektywność, związana z jej stosowaniem przez lekarzy, prokuraturę czy sądy.

Ten i inne argumenty ważne dla dyskusji o ważności w prawie przedstawiam w poniższym artykule. Stawiam pytanie, czy można uzyskać kompetencję do wydawania rozkazów przez sam fakt, że ludzie je wykonują, mimo że wcześniej nikt nam takiej kompetencji nie przyznał. Proponuję także eksperyment myślowy, porównujący obrączkę ślubną jako obiekt społeczny z pierścieniem, którego pożądał Sauron we „Władcy pierścieni”.

Zainteresowanych filozofią prawa zachęcam do przeczytania artykułu „Constitutive Conventions in Law and the Problem of Their Primacy” oraz do przedstawiania uwag w komentarzach.

https://papers.ssrn.com/sol3/papers.cfm?abstract_id=3724962

 

 

 

Teksańska masakra piłą legislacyjną

Wyobraź sobie, że jesteś przywódcą grupy ludzi i chcesz, aby ci ludzie w jakiś sposób się zachowali. Masz generalnie dwa wyjścia. Pierwsze – wydajesz im po prostu rozkaz. Mówisz na przykład, że mają wstać z krzeseł, stanąć na jednej nodze, podnieść do góry ręce i pomachać nimi nad głową. Efekt może być różny – niektórzy zrobią to bez wahania, ale inni, z wrodzonej nieufności, zastanowią się, dlaczego niby mieliby wykonywać tak dziwaczne ruchy i czy nie chcesz ich ośmieszyć. Ich wahanie spowoduje, że twój rozkaz nie będzie do końca skuteczny. Ale masz drugie wyjście: możesz ich zapytać, czy wiedzą, że długie siedzenie bez ruchu powoduje problemy z krążeniem, a następnie poprosić o wskazanie możliwych rozwiązań tego problemu. Ktoś powie, że dobrym rozwiązaniem jest gimnastyka. Wtedy proponujesz, żeby wstali, stanęli na jednej nodze, podnieśli do góry ręce i pomachali nimi nad głową. Efekt będzie zapewne lepszy niż poprzednim razem.

Powyższy przykład obrazuje dwa podejścia do tworzenia prawa. Pierwsze traktuje prawo jako rozkaz władzy, którego nikomu nie trzeba tłumaczyć – ma być po prostu wykonany. Nie dyskutuje się ani potrzeby jego wydania, ani jego treści. To podejście było w historii prawa najbardziej popularne, a jego szczególne natężenie przypadło na przełom wieku XIX i XX. Wykonywanie obowiązków na zasadach bezmyślnej tresury doprowadziło ostatecznie do procesów norymberskich. Dopiero wtedy bowiem uświadomiliśmy sobie, że ślepe posłuszeństwo prawu nie musi być zaletą, a tłumaczenie swojego postępowania frazą „ja tylko wykonywałem rozkazy”, nie może nikogo usprawiedliwić.

Drugie podejście, oparte na konsultowaniu tworzonego prawa z tymi, którzy mają je wykonywać (urzędnikami, sędziami) oraz z tymi, którzy mają mu podlegać (obywatelami), rozwinęło się po II Wojnie Światowej. Jego stosowanie wynika z przekonania, że prawo przedyskutowane z jego adresatami ma lepszą jakość i lepszą skuteczność. Lepsza jakość wynika z prostego faktu, że nikt, nawet najmądrzejszy władca, nie wie wszystkiego. Szerokie konsultacje pozwalają przezwyciężyć tzw. ograniczoną racjonalność przywódcy, ponieważ naświetlają z wielu perspektyw problem, który on lub ona mogą postrzegać jedynie z wąskiej, bo własnej perspektywy.

Lepsza skuteczność konsultowanego prawa jest efektem jego zrozumienia przez adresatów. Nie jest już ono oparte jedynie na argumencie siły, ale stoi za nim siła argumentu. Lepsza skuteczność jest także efektem jego uwspólnienia – chętniej przestrzega się norm, w których ustanowieniu brało się udział. Stąd wzrastająca w ostatnich latach popularność takich technik regulowania życia publicznego, jak samoregulacja, a więc stanowienie norm przez ich adresatów, bez udziału prawodawcy. Zaskakująco często takie regulacje są bardziej skuteczne niż narzucone z zewnątrz.

Zrozumienie, że prawo skonsultowane jest prawem lepszym, zaowocowało wprowadzeniem na poziomie międzynarodowym i krajowym licznych obowiązków konsultowania aktów prawnych przed ich uchwaleniem. W Polsce obowiązek taki wynika między innymi z naszego członkostwa w OECD, konsultacje są także szeroko promowane przez Unię Europejską. Z tego powodu polski rząd ma obowiązek konsultować projekty aktów prawnych, a więc przyjmować uwagi organizacji społecznych, przedsiębiorców i wszystkich zainteresowanych planowaną legislacją. Ma także obowiązek odnieść się do zgłaszanych uwag, uzasadniając zarówno ich przyjęcie, jak i odrzucenie. Wszystko po to, aby o regulowanej rzeczywistości więcej wiedzieć i aby bardziej włączyć społeczeństwo obywatelskie w proces ustanawiania dla niego norm.

Tyle teoria. W praktyce poziom konsultacji społecznych był w Polsce zawsze niski. Konsultacje traktowano jako przykry, formalny obowiązek. Do anegdot przeszły historie wysyłania do konsultacji potężnego projektu ustawy w piątek o 16.00 z terminem na zgłaszanie uwag ustalony na poniedziałek, na godzinę 9.00, albo prezentowanie nowej wersji projektu ustawy w kilka godzin po przedstawieniu przez zainteresowanych kilku tysięcy stron komentarzy. Nigdy jednak w historii naszej młodej demokracji rozmyślnie i systemowo nie zwalczano debaty nad uchwalanym prawem i nie karano za to, że ktoś w tej debacie odważył się wziąć udział. A tak jest niestety obecnie.

Sposób tworzenia prawa w Polsce wraca do wzorców znanych z końca XIX wieku – zamienia się w wydanie rozkazu, zakończone srogim „Wykonać!”. Kluczowe dla ustroju państwa projekty ustaw nie tylko nie są konsultowane przed ich przedstawieniem parlamentowi, ale nie są także dyskutowane w samym parlamencie. Brak konsultacji wynika często z faktu, że dla wprowadzania ważnych zmian w prawie używa się tzw. trybu poselskiego, a nie trybu rządowego, w którym sposób konsultowania ustaw jest jasno rozpisany, precyzyjne są także wymogi dotyczące przygotowania tzw. oceny skutków regulacji, która tłumaczy zainteresowanym cele i efekty nowego prawa. Brak konsultacji wynika z decyzji politycznej rządzącej partii, która woli uchwalać szybko, a nie dobrze.

Z tego powodu debata parlamentarna została sprowadzona do swojej parodii, ponieważ jej uczestnicy mają często kilkadziesiąt sekund na przedstawienie swojej tezy. Przypomina mi to wysłuchanie publiczne w sprawie pewnego projektu ustawy, które odbyło się kilkanaście lat temu w Sali Kongresowej Pałacu Kultury w Warszawie, ponieważ udziałem w nim było zainteresowanych ponad tysiąc osób, które nie pomieściłyby się w budynku Sejmu. Każdy z uczestników otrzymał całe 1,5 minuty na wypowiedź, a mi zapadło w pamięć wystąpienie pewnego pana, który swój czas wykorzystał na oświadczenie, że zawsze marzył o wystąpieniu na deskach Sali Kongresowej, po czym opuścił scenę.

Dlaczego systemowo zwalcza się debatę nad prawem? Jest kilka powodów. Po pierwsze, nasza obecna władza lubi udawać teksańskiego szeryfa, który z ludźmi gada mało, bardzo lubi za to ustawiać ich do pionu. Ponieważ, jak się często podkreśla, Polska jest Teksasem Europy, takie działanie spotyka się z poklaskiem części społeczeństwa. Jest w tym poklasku podziw dla zdecydowania w ruchach, swady, pokazu siły i męskości – wszystkie te cechy podziwiają osoby z symptomami osobowości autorytarnej. Trzeba jednak pamiętać, że, jak pisałem w jednym z ostatnich komentarzy dla Tygodnika, szybkie stanowienie prawa jest jak szybka jazda samochodem: budzi podziw głupich i niedoświadczonych, ale przerażenie mądrych i znających życie. Może się podobać tym, którzy sami czują się niepewnie, ale prowadzi bardzo często do opłakanych skutków.

Po drugie, szybkie stanowienie prawa, bez pytania nikogo o zdanie, jest wyrazem paternalizmu, który także jest bliski obecnej polskiej władzy. Skoro konsultowanie aktu prawnego ma być lekarstwem na to, że przywódca nie wie wszystkiego, to pytanie o opinię innych może się wydawać słabością – przyznaniem, że nie pozjadało się wszystkich rozumów. Taki poziom pokory może być nieosiągalny dla kogoś, kto widzi siebie w roli zbawcy narodu i budowniczego nowego wspaniałego świata. Dorobiliśmy się w efekcie przywódców, którzy uważają, że nie muszą się z nikim konsultować, bo przecież to oni wiedzą najlepiej, co jest dla nas dobre. Takie podejście prowadzi do modelu jednolitej władzy państwowej, znanej z systemów totalitarnych i do opłakanych konsekwencji w postaci prawa żenującej jakości, którego ludzie nie chcą przestrzegać, ponieważ go nie rozumieją, a tym samym traktują jako ciało obce w tkance społeczeństwa. Takie prawo podlega szybkiej inflacji i jest nieskuteczne.

Systemowe eliminowanie debaty nad stanowieniem wspólnych dla Polaków norm przeszło ostatnio w kolejną, ostrzejszą fazę. W czasie prac nad zmianą kodeksu karnego nie tylko w zupełnie nieuzasadnionym pośpiechu naruszono wszelkie możliwe procedury i nie tylko pominięto konsultacje społeczne. Wprowadzono nową jakość – osobom, które mimo to zdecydowały się wyrazić swoje zdanie na temat projektowanych zmian zagrożono sądem. Mowa tu oczywiście o absurdalnej groźbie Ministerstwa Sprawiedliwości, dotyczącej złożenia pozwu przeciw profesorom UJ, którzy przedstawili krytyczną opinię na temat projektu zmian kodeksu karnego.

Dlaczego tak się stało? Ponieważ w świecie władzy, która ma ciągoty autorytarne, każdy, kto myśli inaczej, jest zagrożeniem. Chęć przedyskutowania danego rozwiązania jest traktowana jako zamach na nieomylność tego, kto to rozwiązanie zaproponował. Dlatego spotyka się z odporem i agresją władzy, a także formułowanym przez niektórych współobywateli zarzutem krytykanctwa słusznej linii partii, znanym z czasów minionych. Sytuacja, w której Ministerstwo atakuje profesorów prawa za opinię, przypomina mi inną sytuację, będącą dogłębną ilustracją psychologii naszej obecnej władzy. W czasie jednej z rozmów telewizyjnych pomiędzy Krystyną Pawłowicz a sędzią Waldemarem Żurkiem ta pierwsza krzyknęła w stronę swojego rozmówcy: „Cicho!”. Odnoszę wrażenie, że preambuła każdej ustawy uchwalanej przez obecną władzę powinna brzmieć: „Cicho!” – macie milczeć, kiedy my w swojej mądrości uchwalamy prawo, a potem je pokornie wykonać.

Uchwalanie zmian kodeksu karnego z pogwałceniem procedur i przy wtórze uciszania krytyków jest przestępstwem przeciwko rozumowi. Kodeksy są najważniejszymi po konstytucji aktami prawnymi, dlatego ich zmiana powinna być szczególnie ostrożna. Odzwierciadlają to zasady zmiany kodeksów, nakazujące dłuższy namysł nad ich nowelizacją niż nad nowelizacją innych ustaw. Złamanie tych procedur było spowodowane potrzebą polityczną – w zmianach kodeksu karnego nie chodziło przecież o to, aby były mądre, ale aby dokonać ich szybko. W ten sposób można było pokazać społeczeństwu, że szeryf nie stracił impetu i walczy z przestępczością. Problem w tym, że jeszcze nigdy żadna zmiana ustawy sama w sobie przestępczości nie zwalczyła – nowe prawo musi być jeszcze wprowadzone przez kogoś w życie i odpowiednio zastosowane. Zmiana prawa bez namysłu, aby je tylko zmienić i zorganizować imponującą konferencję prasową, to legislacja gestów – zmiana tekstu ustawy jest łatwa, realne zwalczanie przestępczości jest dużo trudniejsze.

Ktoś może zapytać, czy mamy posunąć się do absurdu i kodeks karny konsultować z jego adresatami, czyli przestępcami. Nie musimy tego robić, choć nikt nie widzi problemu w konsultowaniu zabezpieczeń komputerowych z hakerami. Chodzi o dyskusję z tymi, którzy to prawo mają stosować i wiedzą, jak działa ono w praktyce. Takie konsultacje mogłyby być może doprowadzić władzę do wniosku, że samo podniesienie kar za przestępstwa pedofilskie nie zwalczy pedofilii. Mimo że surowość kar ładnie wygląda w telewizji, specjaliści wiedzą, że to poczucie nieuchronności kary odstrasza przestępców, a nie jej wysokość. Wiedzą także, że przyczyny popełniania przestępstw, w szczególności przestępstw pedofilskich, są bardzo złożone, i że to, jaka kara grozi aktualnie za dane przestępstwo, nie jest kluczowym elementem kalkulacji pedofila, który chce zaatakować dziecko. W zwalczaniu tego rodzaju przestępczości kluczowe są środki zaradcze, w postaci sprawnego systemu sygnalizacji wczesnych symptomów zachowań pedofilskich, przejrzystej procedury ich zgłaszania i sankcji za tuszowanie. Ich wypracowanie wymaga dyskusji z pedagogami, psychologami i wieloma innymi specjalistami. A taką dyskusję, jak powiedziano, obecna władza systemowo eliminuje z przestrzeni społecznej. W efekcie w teksańskim stylu zaostrza kary i liczy na to, że każdy pedofil przed atakiem skonsultuje nowy kodeks karny i mimo świadomości, że jego zachowanie najprawdopodobniej nie zostanie wykryte, a jego przełożeni mają tendencję do tuszowania, powstrzyma się od krzywdzenia dzieci, ponieważ potencjalna kara wzrosła.

Tytuł tego tekstu jest parafrazą tytułu znanego horroru. Nie bez przyczyny. To, co dzieje się z polską legislacją, to istny horror. Prawo, zwłaszcza prawo karne jest narzędziem ekstremalnie niebezpiecznym, zwłaszcza jeśli ktoś posługuje się nim bezmyślnie i w pośpiechu. Od czasu zniesienia kary śmierci już na szczęście nie pozbawia ono ludzi życia, ale może pozbawić majątku, rodziny czy wolności – jak ostatnio słyszeliśmy, na zawsze. W teorii legislacji sytuację bezmyślnych i błyskawicznych zmian prawa przedstawia się poprzez obraz małpy z brzytwą. W Polsce grasuje obecnie małpa z włączoną piłą łańcuchową – jej działania nie tylko nie przynoszą pożytku, ale mogą spowodować ogromne i nieodwracalne szkody. Miejmy nadzieję, że w tej sprawie przyjdzie rychłe opamiętanie.

Zmieniona wersja tekstu ukazała się wcześniej w Tygodniku Powszechnym.

Polska PiS: naród, socjalizm i brak państwa prawa

Zgodnie z tzw. prawem Godwina, osoba, która w dyskusji porówna przeciwnika do Hitlera albo nazistów, tę dyskusję przegrywa. Nie zamierzam porównywać Kaczyńskiego do Hitlera, a PiS do nazistów, bo oczywiście nie chcę tej dyskusji przegrać. Chcę tylko ocenić wizję państwa, którą Kaczyński przedstawił na konwencji w Lublinie i pokazać, że wiedzie ona nas w przepaść.

Doświadczenia Republiki Weimarskiej i niemieckiego totalitaryzmu nauczyły nas jednego – są takie wizje państwa i społeczeństwa, które dają ludziom w miarę normalne życie, i są takie, które dają ludziom nie dającą się zmierzyć rozpacz. Nie będzie nigdy w historii świata drugiego Hitlera, tak jak nie było Hitlera przed Hitlerem. Będą tylko wizje państwa mądre i głupie, takie, które mają dużą szansę powodzenia i takie, które tej szansy nie mają. Jeżeli jesteśmy stworzeniami racjonalnymi, powinniśmy się z historii nauczyć niepowtarzania wizji państwa, które się skompromitowały. Jarosław Kaczyński się niestety nie nauczył.

Na ostatniej konwencji w Lublinie przedstawił bowiem wizję państwa, która została wielokrotnie skompromitowana jako niezdolna do dostarczenia ludziom szczęścia i dobrobytu, o którym przywódca PiS tak wiele mówi. Ta wizja państwa jest oparta na czterech filarach: narodzie, państwie dobrobytu, jednolitości światopoglądowej i wyższości woli politycznej nad prawem. Jak pokazuje przeszłość ludzkości, kombinacja tych elementów produkuje mieszankę wybuchową nad którą jej twórcy nie potrafią w pewnym momencie zapanować. Omówmy jej składniki po kolei.

Kaczyński mówi: naszym celem jest państwo narodowe, bo nie ma demokracji poza państwem narodowym. To jest twierdzenie, które prowokuje dwa pytania. Pierwsze z nich, to pytanie o to, jak PiS rozumie naród. Czy tak, jak wskazuje nasza obecna Konstytucja, a więc jako „wszystkich obywateli Rzeczypospolitej”, także tych, którzy nie są Polakami z krwi? Czy też bardziej biologicznie? Długo już trwający flirt PiS ze skrajną prawicą i wygodna dla wszelkiej maści nacjonalistów polityka ich „rozumienia” mogą skłaniać do drugiej odpowiedzi. A więc Polska dla Polaków, ksenofobiczna, zamknięta na innych. Słaba Polska sanacyjna, nie wielka I Rzeczpospolita, od morza do morza, czerpiąca z bogactwa swojej różnorodności narodowej i silna tolerancją.

Drugie pytanie: dlaczego Kaczyński mówi, że demokracja nie jest możliwa poza państwem narodowym? To wyraźny atak na Unię Europejską, bo to Unię antyliberałowie w stylu Orbana i Salviniego oskarżają się o niedemokratyczność ze względu na jej ponadpaństwowość, a więc niezdolność do czerpania legitymacji z woli konkretnego narodu. Kaczyński nie wierzy w Unię Europejską i gdyby nie ogromne poparcie Polaków dla naszego w niej członkostwa chętnie by nas z niej wyprowadził. Nie mogąc tego zrobić, PiS systematycznie niszczy pozycję Polski w UE, co jest strategią samobójcy. Tymczasem Unia jest sojuszem, który zapewnił najdłuższy w jej historii pokój. Antyunijność to antypolskość – to chęć izolowania Polski i chęć zniszczenia europejskiego pokoju.

Drugi element wizji państwa PiS to „państwo dobrobytu”. Umieszczam tę nazwę w cudzysłowie, ponieważ nie o wizję rzeczywistego welfare state tu chodzi. Prawdziwe państwo dobrobytu jest w rzeczywistości produktem myśli liberalnej, nie socjalistycznej, i jest powiązane nierozerwalnie z pełną racjonalnością gospodarczą i praworządnością. Wizja Kaczyńskiego natomiast to wizja nieracjonalnego rozdawnictwa, opartego na wizji ekonomicznej, zgodnie z którą pieniądze biorą się z bankomatu.

Prawdziwe państwo dobrobytu musi przede wszystkim umieć dobrze liczyć, a Polska już od dawna nie liczy, łudząc się, że koniunktura gospodarcza będzie trwać wiecznie. Nie będzie, a rozdawnictwo dramatycznie podniesie poziom oczekiwań, który, w przypadku kryzysu ekonomicznego, spowoduje wielką narodową frustrację. Nie oskarżam PiS-u o hitleryzm – oskarżam o to, że przygotowuje grunt pod wielki narodowy gniew, podobny do tego, który trawił Republikę Weimarską, gdy przyszedł światowy kryzys lat trzydziestych, kiedy ludzka frustracja wyniosła nazistów do władzy. Ponieważ znamy historię, wiemy, co się później zdarzyło.

Oprócz wizji biologicznego i odizolowanego od Europy narodu, wizji nieracjonalnego rozdawnictwa bez liczenia jego skutków, w państwie Kaczyńskiego ma panować jednolitość poglądów, gwarantowana ciężką ręką Kościoła katolickiego. Skoro poza Kościołem panuje nihilizm, to oznacza przecież, że poza Kościołem nie ma żadnego porządku wartości, który wart byłby realizowania. Jak zachowa się silne państwo, kiedy jakiś pisarz, reżyser czy twórca poprosi o finansowanie aktywności promującej inny niż katolicki porządek wartości? Czy państwo Kaczyńskiego będzie promować nihilizm? Toż byłaby to czysta niegospodarność, po cóż bowiem promować coś, co nie ma żadnej wartości.

Twierdzenie o nihilizmie poza Kościołem jest zapowiedzią kontynuacji finansowej cenzury, którą PiS od czterech lat uprawia i właśnie zapowiedział, że będzie uprawiał dalej. Cenzura ta polega na finansowaniu tylko takich mediów i tylko takiej twórczości, która jest zgodna z wiodącą wizją światopoglądową, a odbywa się na przykład przez kanalizowanie wydatków reklamowych spółek Skarbu Państwa w odpowiednim, akceptowanym przez władzę kierunku. Co gorsza – może skutkować podobnym finansowaniem badań naukowych. Taka cenzura powoduje zabijanie różnorodności, a brak różnorodności powoduje degenerację. Nie bez przyczyny największe dokonania naukowe ludzkości, w tym odkrycia Newtona, nastąpiły po zakończeniu wojny trzydziestoletniej, która była także ostatecznym upadkiem jednolitego światopoglądu Kościoła katolickiego. To wolność twórcza i różnorodność poglądów była mechanizmem, który zaledwie trzysta lat później pozwolił ludziom zwalczyć choroby zakaźne i stanąć na Księżycu. Okazało się, że poza Kościołem może także być dobro, a nie tylko nihilizm. Tej tezie Kaczyński w Lublinie zaprzeczył.

Wreszcie czwarty filar: wola polityczna ponad państwem prawa. Kaczyński oskarżył polskie sądy i trybunały o zamach stanu, o to, że zamiast demokracji mamy „trybunalską” wizję państwa, gdzie sądy mogą absolutnie wszystko, a politycy nic. To pogląd, który nie przestaje mnie zadziwiać. W czasie jednego z programów w TVP Info zapytałem Bronisława Wildsteina, czy zna jakikolwiek kraj, w którym sędziowie wprowadzili totalitaryzm, bo ja znam wiele takich, w których totalitaryzm wprowadzili politycy. Wildstein odpowiedział, że krajem, w którym totalitaryzm wprowadzili sędziowie, są Stany Zjednoczone. Pomyślałem wtedy: daj nam, Boże, taki totalitaryzm!

Jak pisał John H. Ely, wszystkie instytucje państwa prawa, takie jak podział władz, istnienie sądu konstytucyjnego i kontrola prawa nad polityką są po to, aby już nigdy nie powtórzył się Holocaust. To mocne i emocjonalne stwierdzenie jest bardzo racjonalne. Holocaust z punktu widzenia teorii demokracji to sytuacja, w której większość, swoją polityczną wolą wyizolowała i zabiła mniejszość. Holocaust zdarzył się, bo dla politycznej woli większości zabrakło jakichkolwiek hamulców. Takim hamulcem są silne, niezależne od polityków instytucje państwa prawa chroniące prawa mniejszości przed atakiem większości. Takimi instytucjami w Polsce są Trybunał Konstytucyjny, sądy i Rzecznik Praw Obywatelskich. Wszystkie te instytucje PiS albo faktycznie zlikwidował, albo drastycznie osłabił. Jednocześnie osłabiając je, wszedł w wielki konflikt z Unią Europejską, w którym Polska ponosi ogromne szkody, a benefitów nie widać (widać za to kompletną degrengoladę moralną odnowionej sędziowskiej elity).

Chciałbym, aby Jarosław Kaczyński, kreujący swoją wizję państwa, zadał sobie jedno pytanie: jak będzie wyglądać Polska w momencie, w którym spadnie na nią poważny ekonomiczny kryzys, co, jak się zdaje, jest bardzo prawdopodobne w kolejnych latach. Ta Polska będzie państwem izolowanym w Europie i społeczeństwem z ogromnymi, rozbudzonymi oczekiwaniami finansowymi. Będzie państwem właściwie wychodzącym z Unii Europejskiej, ponieważ dalsze niszczenie państwa prawa spowoduje zmniejszenie płynących do Polski europejskich funduszy i poparcie dla Unii istotnie spadnie. Jeśli w takie państwo uderzy ekonomiczny kataklizm, wywoła on ogromną frustrację i gniew społeczny, który zawsze kończy się szukaniem kozła ofiarnego (którego zresztą Kaczyński zapewne chętnie wskaże). Co więcej, ten gniew zrealizuje się w kraju, który nie będzie miał już żadnych bezpieczników, chroniących mniejszość przez agresją większości.

Nie zamierzam porównywać Kaczyńskiego do Hitlera, a PiS do nazistów. Znam prawo Godwina. Ale oskarżam wizję państwa, którą Kaczyński zaproponował, o rzecz najgorszą: o bezdenną głupotę. Cała ludzka historia pokazuje, że izolowany, oparty na chowie wsobnym biologiczny naród, który żyje ponad stan i niszczy swoje ekonomiczne sojusze, który zabija różnorodność i który osłabia instytucje zapewniające pokojowe współistnienie większości i mniejszości, jest skazany na porażkę, bo jest skazany na konflikt. Co zrobi PiS, kiedy ten konflikt wybuchnie? Na kogo wtedy zwali winę?

Tekst ukazał się wcześniej w Gazecie Wyborczej.

Nienawiść a rządy narcyzów

Są różne władze – mądrzejsze i głupsze, ładniejsze i brzydsze, skuteczne i niezdolne do realizacji żadnego planu. Z każdą da się wytrzymać, o ile pozwala ludziom w miarę spokojnie żyć. Wtedy głupotę władzy rekompensuje mądrość lokalnych wspólnot, jej brzydotę da się nadrobić kontaktem z estetycznie zadowalająca sztuką, a frustracja spowodowana nieskutecznością na szczytach władzy wyzwala często zaradność tych, którzy na dole muszą wziąć sprawy w swoje ręce.

Zdarza się jednak czasami władza narcystyczna i z taką wytrzymać trudno. Władza taka ze swojej natury musi wejść w centrum ludzkiego życia, musi ludzi skłócić, nauczyć nienawiści do siebie nawzajem. Z władzą narcystyczną nie da się normalnie żyć. Taka władza lokalne wspólnoty zaatakuje nienawiścią, sztukę, której nie rozumie, zniszczy, a zwyczajnych ludzi nauczy bezradności, aby już zawsze byli od niej zależni.

Oskarżam władze PiS o skrajny narcyzm. To stwierdzenie może nie brzmi jak świetny slogan wyborczy. Ale oskarżenie o narcyzm jest w rzeczywistości oskarżeniem o skrajną nienawiść – do innych, ale i do siebie. Jest oskarżeniem o to, że jeśli ktoś czuje się wewnętrznie słaby i gorszy, to musi to poczucie gorszości przelać na innych. Musi innych zmanipulować, skłócić, musi wydobyć z nich to, co w ludziach najgorsze. Musi to zrobić, bo wtedy choć przez chwilę czuje, że nie jest sam – że społeczeństwo pełne nienawiści upodobniło się do niego samego.

Tylko ty i ja, kochanie

W marcu 2017 roku w The Huffington Post pojawił się artykuł Julie L. Hall „Tylko ty i ja, kochanie. Gierki narcystów”. Był to artykuł zupełnie niepolityczny, poświęcony narzędziom manipulacji, jakie wobec swoich rodzin stosują osoby narcystyczne. Jeśli jednak uznać, co znajduje pewne podstawy naukowe, że psychologia indywidualna znajduje swoje odbicie w psychologii zbiorowej, można artykuł o narcystycznych gierkach odnieść do polityki.

Wtedy pod postać narcystycznego rodzica lub małżonka podstawimy polityka, a jako rodzinę będziemy traktować społeczeństwo, którym ten polityk rządzi. Taka zamiana ról jest niezwykle pouczająca i wiele wyjaśnia. Czyni ona prawdopodobną tezę, że Polską rządzą obecnie skrajni narcyści. Jak się bowiem okazuje, władza PiS gra we wszystkie gierki, w które osoby narcystyczne zwykle grają, a spośród nich najważniejszą jest gra w nienawiść.

Osobowość narcystyczna, jak czytamy w artykule, dysponuje szerokim wachlarzem narzędzi, którymi broni się przed wszechogarniającym i niemożliwym do zniesienia poczuciem niższości. Różne mogą być źródła tego poczucia niższości: niepowodzenia w karierze zawodowej, takie jak niezdane egzaminy zawodowe czy brak awansu, niepowodzenia w miłości i życiu rodzinnym, ale także pech. Takim pechem dla narcyzów jest obecność wokół nich innych, wielkich i bohaterskich postaci, na przykład wielkich przywódców, którzy obalili komunizm. Głęboko ukryte poczucie niższości wyzwala potrzebę jego zwalczania. A najlepszym sposobem tego zwalczania jest umocnienie się narcysty w poczuciu, że on jest dobry, a inni są źli, a następnie przekonanie innych, że tak właśnie wygląda świat.

Jak pisze J. L. Hall, narcyści to mistrzowie prania mózgów – nigdy nie ustają w wysiłkach, aby zmanipulować innych i zmusić ich w ten sposób do podtrzymania nieprawdziwej wizji rzeczywistości. W tej wizji narcyści są chodzącymi ideałami: bez wad, bez win, zawsze mają rację i z tego powodu powinni być ciągle podziwiani. Ta wizja odniesiona do polityków obecnie rządzących Polską jest niezwykle adekwatna. Cokolwiek robią, robią dobrze. Nie ponoszą żadnej winy – wszystko jest winą poprzedników („przez osiem lat rządów PO-PSL…”), albo złych ludzi, którzy im przeszkadzają, np. nauczycieli, lekarzy albo samorządowców. Są prawi i sprawiedliwi, nawet jeśli pod ich nosem dzieje się czyste zło. Wtedy także winę zwalają na innych, samemu uznając się za modelowy przykład wszelkich zalet i oczekując przyznania sobie medalu. Jednocześnie ich głównym sposobem odnoszenia się do świata zewnętrznego jest uzależnianie od siebie słabych i nienawidzenie silnych, czyli takich, którzy uzależnić się nie dadzą. Marzeniem narcysty jest rzeczywistość, w której osoby mu podlegające tak boją się i nienawidzą innych, że są w całości zdane na jego łaskę i niełaskę.

Dysonans poznawczy

Julie L. Hall wymienia cechy charakteryzujące narcyza. Większość z nich jest związana z poczuciem nienawiści oraz potrzebą jej uzewnętrzniania wobec innych. Pierwszą cechą jest potrzeba wprowadzenia innych w dysonans poznawczy. Narcysta musi zakłamać rzeczywistość, bo w tej prawdziwej jest zazwyczaj nikim. Co więcej, zrobi wszystko, aby ci, którzy go otaczają, taką zakłamaną wersję rzeczywistości uznali za prawdziwą. Dlatego polityk-narcysta wprowadza społeczeństwo w „krainę na opak”, a więc miejsce, w którym przekonuje je, że rzeczywistość jest inna, a nawet przeciwstawna tej, którą społeczeństwo postrzega. To powoduje dezorientację – ludzie widzą jedną rzeczywistość, a polityk-narcysta za pomocą propagandy wmawia im, że jest ona zupełnie inna. W tej zniekształconej rzeczywistości, jak pisze Hall „czarne jest białe, dobre jest złe, a fałsz jest prawdą”.

Skąd my to znamy? W „krainie na opak” wykreowanej przez PiS wynik głosowania 1:27 nie jest sromotną porażką, jest wielkim zwycięstwem. Niezdolność do zajęcia jakiegokolwiek ważnego unijnego stanowiska nie jest dowodem słabości – jest dowodem siły. Dymisja marszałka sejmu nie jest kompromitacją – jest dowodem jego wysokich standardów moralnych. „Kraina na opak” sięga oczywiście także w przeszłość. Przywódcą strajku w Stoczni Gdańskiej był wprawdzie Lech, ale Kaczyński, nie Wałęsa. Ten ostatni z kolei nie był bohaterem, jak opisują go wszystkie światowe podręczniki historii, ale zdrajcą i sprzedawczykiem. Bohaterami byli natomiast niektórzy biegający po lesie mordercy dzieci.

Ciągłe propagandowe kłamstwa prowadzą do zwątpienia obywateli w swoje zdolności poznawcze. Zwłaszcza, że polityk-narcysta ciągle te zdolności poznawcze kwestionuje. Myślałeś, że szczepionki są dobre? Myliłeś się – antyszczepionkowcy mają argumenty przeciwne, a my wysłuchujemy ich w parlamencie, więc są to argumenty ważne. Wydawało ci się, że energetyka węglowa jest szkodliwa dla środowiska? Ty głuptasku, jest wprost przeciwnie – jest najbardziej środowisku przyjazna. I tak codziennie, aż obywatel nie będzie już niczego pewny i nie pozostanie mu nic innego, jak pełne zaufanie do władzy i jej propagandowej tuby.

Dziel i rządź

Ciągłe zakłamywanie rzeczywistości powoduje poczucie zagubienia, na które liczy polityk-narcysta. Zagubienie bowiem ułatwia dzielenie społeczeństwa, a dzielenie z kolei ułatwia rządzenie, zgodnie ze starą zasadą divide et impera. Jak pisze Hall, narcysta rozbija relacje, dzieli i skłóca ludzi, nastawiając ich przeciwko sobie.

Tak też zachowują się politycy PiS. Wystarczy przypomnieć narrację o lepszym i gorszym sorcie, o patriotach i zdrajcach, o tych, którzy stali ta, gdzie stało ZOMO i tych, którzy stoją z nimi. Polityk-narcysta czyni z życia publicznego arenę krwawej konkurencji i terroru. Lubi, kiedy ktoś spoliczkuje przeciwnika politycznego publicznie, nie pochwala, ale „rozumie” przejawy fizycznej agresji wobec myślących inaczej, a nawet „rozumie” grożenie śmiercią Prezydent Gdańska. Narcysta podżega do walki, wskazując, czyje działania należy pochwalać, a kogo trzeba zniszczyć przez uczynienie kozłem ofiarnym.

Arena publiczna przestaje być pod rządami narcysty przestrzenią debaty, staje się przestrzenią walki. Na tej arenie obywatele zamiast na realizacji wspólnego dobra są skupieni na unikaniu i wyprowadzaniu ataków. Idealnym przykładem takiego podejścia jest nagonka na sędziów. Nie ma debaty nad reformą sądownictwa, jest niszczenie przeciwników tej reformy: najpierw przez prymitywną kampanię bilboardową, a potem przez szajkę hejterów pracujących auspicjami Ministerstwa Sprawiedliwości. Napuszczanie ludzi na sędziów, a także na lekarzy, na nauczycieli i na osoby z niepełnosprawnościami staje się codziennością. Nawet pomoc tym ostatnim odbywa się według zasady „dziel i rządź”: tak bardzo chcecie im pomóc, to nałożymy na was specjalny podatek. Następnym razem będziecie mniej chętni do pomocy.

Przenoszenie własnych wad na innych

Według Hall głównym narzędziem manipulacji używanym przez narcystę jest projekcja, czyli przypisywanie jego własnych słów, cech, działań i motywów innym. Jak pisze: „jeśli on skłamał, ty jesteś kłamcą, jeśli on zachowuje się dziecinnie, ty jesteś niedojrzały, jeśli cię obraził, ty jesteś nadwrażliwy”. Takie przenoszenie jest formą obrony siebie poprzez atak, jest metodą wybielania siebie przez oczernianie innych.

Mechanizm projekcji wyjaśnia fascynujące zjawisoa symetrycznego oskarżenia, wiele razy stosowane przez propagandę PiS. Kiedy wyszło na jaw, że prominenci PiS korzystali ze służbowych samolotów dla celów prywatnych, maszyna propagandowa oskarżyła o takie działanie Donalda Tuska. Kiedy ujawniono aferę hejterską w Ministerstwie Sprawiedliwości, ta sama maszyna oskarżyła o identyczne działanie opozycyjnego posła Brejzę. Z projekcją mamy do czynienia, kiedy Jarosław Kaczyński po czterech latach niszczenia sądów i ograniczania prawa do zgromadzeń mówi, że broni praworządności i wolności przed tymi, którzy chcą ją Polakom zabrać. Oczywistym przeniesieniem jest także sytuacja, w której Premier Morawiecki oskarża opozycję o kontrolowanie mediów w momencie, w którym rząd PiS zmienił telewizję publiczną w swojego klakiera.

Efektem projekcji jest także oskarżanie wszystkich o to, że wobec PiS i jego zwolenników stosują mowę nienawiści. Wyjaśnienie jest dość proste: ponieważ narcysta często nienawidzi, równie często oskarża innych o nienawiść. Nigdy w historii Polski po 1989 roku telewizja publiczna w tak straszliwy sposób nie atakowała przeciwników rządu – zarówno indywidualnie, jak prezydenta Adamowicza, jak i zbiorowo, poprzez faszystowskie w swojej idei filmiki dehumanizujące opozycję, czy poprzez obrzydliwe ataki na grupy zawodowe, które ośmieliły się władzy sprzeciwić. Nigdy także tak propaganda rządowa tak głośno nie krzyczała, że to przeciwnicy rządu sieją nienawiść.

Jak pisze Hall, narcysta najczęściej projektuje na innych poczucie wstydu, które ciągle ma, a z którym nie może sobie poradzić. Dlatego jest pierwszy w kolejce do upominania, krzyczenia, a nawet fizycznej agresji wobec innych – kiedy ich zmusza do wstydu, sam czuje się lepiej. Z tego samego powodu nic tak nie cieszy narcysty, w tym narcysty-polityka, jak upadek czyjegoś autorytetu, w którym to upadku narcysta oczywiście pomaga. Przypisanie agenturalnej przeszłości bohaterowi czy pokazanie, że wielki pisarz zdradzał, daje narcyście nieopisaną radość. Oto już nie ma wielkich, więc jest on w swojej małości im równy.

Kampania oczerniania

„Narcyści angażują się w kampanie oczerniania innych, aby ich zdyskredytować w ramach swojej rodziny bądź w sferze społecznej”, pisze Hall. Narcysta oczernia kogoś, kto przejrzał jego strategię manipulacji. Oczernia kogoś profilaktycznie, aby ukryć swój własny atak na tę osobę bądź grupę. Narcysta może prowadzić szeroką kampanię nienawiści także z bardziej błahych powodów, takich na przykład jak zazdrość.

Kampanie te są dobrze zorganizowane i długotrwałe. Co ciekawe, jak pisze Hall, w kampaniach oczerniania narcyści korzystają często z osób nazywanych „latającymi małpami”. Nawiązując do latających małp, które w „Czarnoksiężniku z Oz” pomagają wiedźmie, Hall określa w ten sposób ludzi, których narcysta zmanipulował i które kampanie nienawiści prowadzą za niego. Doświadczyliśmy takich latających małp nie tylko w aferze hejterskiej Piebiaka, ale doświadczamy ich codziennie w mediach społecznościowych, gdzie politycy PiS wspierają słowem wdzięczności i otuchy najgorszej maści hejterów, a ci z wdzięcznością wcielają się w ich bojówki i atakują wskazany cel.

Najbardziej perfidne wykorzystywanie innych do siania nienawiści można zaobserwować w programach telewizji publicznej. Niektóre z nich są wręcz oparte na zebraniu w studiu ludzi prawdziwie skrzywdzonych przez los, wzburzeniu ich emocji, a następnie skierowanie ich gniewu wobec wskazanego przez prowadzących kozła ofiarnego.

Kampanie oczerniania prowadzone wobec opozycji, Unii Europejskiej, George’a Sorosa, samorządowców, środowisk LGBT, Rzecznika Praw Obywatelskich, Trybunału Konstytucyjnego sprzed przejęcia, KOD-u, Gazety Wyborczej, lekarzy-rezydentów, sędziów, adwokatów i Bóg wie kogo jeszcze, są znakiem rozpoznawczym narcystycznych rządów PiS. Nigdy w ostatnich trzydziestu latach tak zmasowanej kampanii nienawiści nie prowadzono, a ci, którzy uważają, że kampanią taką były słowa „o moherowych beretach” czy też akcja „zabierz babci dowód” albo stracili jakąkolwiek miarę porównania, albo stosują ulubioną przez narcystów, a wspomnianą powyżej technikę przeniesienia swoich win na innych. Nad „krainą na opak”, którą stworzył PiS, powiewa wielka, czarna flaga nienawiści i to ona jest symbolem IV Rzeczypospolitej.

Jak przeciwstawić się narcyście?

Julie L. Hall pisze, że narcysta to tyran, tchórz, kłamca i szalbierz w jednej osobie. Życie z narcyzem to męka i trauma dla rodziny, która traci poczucie kontaktu z rzeczywistością, zaczyna się wzajemnie nienawidzić i zostaje w pełni od narcyza uzależniona. Aby swój wpływ na tak zranioną rodzinę zwiększyć, narcysta stosuje technikę „zasysania”: kiedy widzi, że ktoś może wyzwolić się spod jego wpływu, staje się miły, normalnieje, obiecuje nagrody, materialne i niematerialne. W ten sposób jeszcze skuteczniej manipuluje.

Pełna takiego „zasysania” jest kampania wyborcza PiS. Uśmiechy przykrywają nagle twarze, które jeszcze chwilę temu wyzywały ludzi od zdradzieckich mord, a niezdecydowanym obiecuje się złote góry, jeśli tylko zgodzą się poprzeć obiecujących. Jednocześnie jasne jest, że te obietnice spełni się zabierając innym, a przy okazji uda się – tak jak w przypadku podatku „solidarnościowego na potrzeby osób z niepełnosprawnościami – skłócić biednych z bogatymi, przedsiębiorców z pracownikami, obecnych emerytów z tymi, którzy na te emerytury pracują.

Nie dajmy się ponownie zmanipulować. Jest mi wszystko jedno, kto wygra wybory, ale nie chcę, aby wygrali je narcyści, którzy nie ustaną, dopóki nie skłócą wszystkich ze wszystkimi i nie uczynią nienawiści narodowym sportem Polaków. Jak pisze J. L. Hall, życie z narcyzem to ciągła trauma, dlatego jedynym skutecznym ratunkiem jest odejście od niego. Jedynym skutecznym sposobem na poradzenie sobie z politykiem-narcystą jest niegłosowanie na niego. Polacy będą mieć taką szansę już 13 października.

Czasami jednak odejść od narcyza się nie da, także dlatego, że swoją manipulacją nas omamił. W takiej sytuacji, jak radzi J.L. Hall, też można zrobić wiele. Po pierwsze, w zalewie kłamstwa trzeba mówić prawdę – ona pozwoli zachować zdrowie psychiczne tym, którzy żyją w „krainie na opak”. Po drugie, o ile to możliwe, trzeba ograniczyć wrogie uczucia do tych, których polityk-narcyz zmanipulował. W naszym przypadku są to grupy społeczne, które PiS rozgrywa przeciwko swoim przeciwnikom: ludzie poszkodowani przez transformację, obawiający się przyszłości. Nasza nienawiść wobec nich pogłębi ich nienawiść wobec nas, a to chodzi politykowi-narcyście. Po trzecie, trzeba rozumieć mechanizm narcyzmu, także w wymiarze politycznym. Pozwoli to nie obwiniać siebie i przejrzeć manipulacje polityka-narcysty. Dzięki temu będziemy wiedzieć, że w kraju narcystów najgłośniej „łapaj złodzieja” krzyczy sam złodziej, a o nienawiść oskarża nas największy nienawistnik. Bo tylko tak może sobie poradzić z tym, że czuje się od nas gorszy.

* Artykuł ukazał się w “Czarnej Księdze PiS”, opublikowanej przez Gazetę Wyborczą. Śródtytuły zostały zaczerpnięte z artykułu J. L. Hall „It’s You and Me, Baby: Narcissist Head Games”, The Huffington Post, 28/03/2017

‪Dlaczego sędzia nie może być tylko „ustami ustawy” czyli o czym jest „Imperium tekstu”.‬

Wśród piszących o interpretacji prawniczej można zauważyć co najmniej dwa stanowiska co do tego, jak sędzia powinien stosować prawo. Pierwsze stanowisko, wywodzone jeszcze od Monteskiusza, głosi, że sędzia powinien być „ustami ustawy”, a więc że powinien stosować prawo takie, jakim ustanowił je prawodawca, niczego nie poprawiając, niczego nie ujmując, ani niczego nie dodając. To stanowisko jest czasami określane mianem pasywizmu sędziowskiego (bo w jego ramach sędzia jest pasywny), albo mianem formalizmu, ponieważ sędzia będący ustami ustawy stosuje literalnie tzw. najbardziej lokalną (szczegółową) regułę, nie oglądając się na cel prawa, na jego skutki i nie uwzględniając ogólnych zasad, takich jak sprawiedliwość, równość czy proporcjonalność.

Aby pokazać działanie sędziego działającego według modelu „ust ustawy”, skorzystajmy ze znanego przykładu, który omawiałem w mojej poprzedniej książce „Summa iniuria. O błędzie formalizmu w stosowaniu prawa”. Stare weneckie prawo, wspomniane przez Szekspira w „Kupcu weneckim”, zabraniało „rozlewać krew na ulicy” pod groźbą kary śmierci. Jak w świetle tego prawa należałoby osądzić lekarza, który upuścił krwi chorej osobie leżącej na drodze, by ją ratować? W sensie ścisłym krople krwi zostały rozlane na ulicy, wydaje się więc, że sędzia będący ustami ustawy, powinien skazać lekarza na śmierć. Taka decyzja wydaje się jednak bezsensowna, ponieważ – jak można mniemać – nie taki był cel weneckiego prawa. Było nim prawdopodobnie zapobieganie zamieszkom i bójkom w obrębie miasta, które często prowadziły do rozlewu krwi. Poza tym, tworzący to prawo nie chcieli zapewne, aby jego skutkiem było skazywanie na śmierć lekarzy, którzy ratują czyjeś życie. 

 
Czy jednak sędzia będący „ustami ustawy” może zinterpretować stosowane prawo i zgodnie z jego celem bądź w taki sposób, aby uniknąć niepożądanych skutków? Czy może mieć pewność, jakie były intencje prawodawcy, jeśli nie zostały one wyraźnie wyrażone w tekście ustawy? Może jednak celem weneckiego prawa było zapobieganie wylewaniu krwi na ulicę w celu zapobieżenia epidemii? Te wszystkie wątpliwości prowadzą często do konkluzji czysto formalistycznej: dura lex sed lex – twarde prawo, ale prawo. Sędzia będący ustami ustawy nie może poprawiać prawodawcy.

Drugie stanowisko, przeciwne do modelu „ust ustawy”, zaproponował Ronald Dworkin pod postacią mitycznego „sędziego Herkulesa”. Sędzia ten jest wybitnym znawcą prawa, rozumianego nie tylko jako wyraźnie zapisane w nim reguły. Poza regułami prawo zawiera również zasady. Od reguł, które mają charakter zero-jedynkowy, zasady różnią się tym, że trzeba je ważyć, a więc stosować w większym albo mniejszym stopniu. Taką zasadą jest na przykład zasada karania za czyny, które są szczególnie szkodliwe społecznie. Stosowanie prawa to wspólne stosowanie reguł i zasad, w tym korekta takiego skutku zastosowania reguł, które są nie do zaakceptowania z punktu widzenia zasad. 

 
W naszym przykładzie z lekarzem upuszczającym krwi choremu na ulicy wspólne zastosowanie reguły nakazującej karanie oraz zasady oceniającej poziom szkodliwości społecznej czynu lekarza doprowadziłby zapewne do jego uniewinnienia. Stałoby się tak także z tego powodu, że sędzia Herkules stosując prawo bierze pod uwagę jego cel, rozumiany jako kierunek moralnego myślenia społeczeństwa i prawodawcy (tzw. policies). A trudno założyć, aby społeczeństwo i prawodawca uznawali działanie lekarza za złe moralnie.

 
 
Sędzia naśladujący sędziego Herkulesa nie jest formalistyczny, ponieważ nie stosuje wyłącznie litery prawa, ale zasady i policies, składające się na to, co tradycyjnie nazywamy „duchem prawa”. Nie jest też na pewno sędzią pasywnym, ponieważ prowadzi złożone rozważania, aktywnie szukając właściwego rozwiązania sprawy, nie stosując łatwej „ucieczki w formalizm”. Z drugiej strony jednak krytycy sędziego Herkulesa twierdzą, że uzyskuje on zbyt daleko idącą wolność decydowania i poprawiania reguł ustanowionych przez prawodawcę, kiedy ich skutki nie dadzą się pogodzić z zasadami prawa. Jest więc Herkules oskarżany o aktywizm sędziowski, który przeciwstawia się sędziowskiej wstrzemięźliwości (krytykowanej przez innych jako pasywizm), w tym o chęć zastąpienia prawodawcy w jego roli.
 
Przykładem sporu pomiędzy powyższymi dwoma modelami jest trwająca w Polsce dyskusja nad tzw. bezpośrednim stosowaniem Konstytucji przez sędziów. Zwolennicy takiego stosowania chcą, aby sędziowie byli Herkulesami: aby stosowali reguły zawarte w ustawach wraz z zasadami zawartymi w Konstytucji, oraz – gdy jest to konieczne – modyfikowali skutki stosowania reguł poprzez odwołanie do ważniejszych od nich zasad. Przeciwnicy bezpośredniego stosowania Konstytucji chcieliby, aby sędziowie byli ustami ustawy, bez względu, co ta ustawa mówi i bez względu na to, jakie są skutki stosowania tej ustawy w świetle wartości obecnych w prawie. Dure lex sed lex.
 
W „Imperium tekstu” przedstawiam wizję sędziego i prawnika, którą można ulokować między Monteskiuszowskimi „ustami ustawy” a Dworkinowskim sędzią Herkulesem, choć z pewnością bliżej jej do sędziego Herkulesa. Moim celem było zaproponowanie takiego sposobu rozumienia i stosowania prawa, które jest wierne tekstowi prawnemu rozumianemu jako całość, a więc obejmującego zarówno Konstytucję i ustawy, zarówno literę, jak i ducha prawa, ale jednocześnie nie prowadzi do absurdalnych lub głęboko niemoralnych rozstrzygnięć
 
Dlatego „Imperium tekstu” wyjaśnia, że prawo jest złożoną praktyką społeczną, w ramach której jedna grupa ludzi (prawodawcy) projektuje pewien idealny świat, w którym chce żyć dane społeczeństwo. W tym idealnym świecie wszyscy kierowcy jeżdżą 50 km/h w obszarze zabudowanym, każdy oddaje pożyczone pieniądze, a Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym. Inna grupa ludzi (sędziowie i prawnicy stosujący prawo) dbają o to, aby ten idealny świat stał się rzeczywistością. Oczywiście, świat realny nigdy nie osiągnie ideału, ale chodzi o to, żeby do tego dążyć. 
 
Kluczową tezą „Imperium tekstu” jest twierdzenie, że zadaniem sędziego jest urzeczywistnienie CAŁOŚCI świata postulowanego przez wszystkich prawodawców (zarówno tych tworzących ustawy, jak i tych tworzących konstytucje), a nie tylko urzeczywistnienie małego kawałka, postulowanego przez wyrwaną z kontekstu szczegółową regułę, realizowaną bez oglądania się na całość. Takie podejście powoduje na przykład, że idealny sędzia nie może zastosować reguły prawnej dotyczącej reprywatyzacji w taki sposób, aby naruszyć jednocześnie zasady sprawiedliwości społecznej oraz nie zapewnić ochrony ludzkiej godności. 
 
Takie podejście oznacza także wiele innych rzeczy, o których napiszę w dalszych postach. Teraz tylko skonkluduję – sędzia nie może być tylko ustami ustawy, ale bycie Herkulesem wymaga pewnych obostrzeń. W mojej książce staram się je sformułować.
 
Książkę „Imperium tekstu” można nabyć tutaj:
 
http://scholar.com.pl/sklep.php?md=products&id_p=2798

Antyintelektualizm  jako element współczesnego faszyzmu – 10 cytatów z Jasona Stanleya

 
 

Rysunek – Aleksandra Lechańska

J. Stanley, filozof z Uniwersytetu Yale, udzielił wywiadu na temat swojej książki „Jak działa faszyzm”. Poniżej 10 najlepszych cytatów z tej rozmowy, która dotyczy także Europy Środkowej i Wschodniej, a w szczególności tendencji antyintelektualnych i antyuniwersyteckich. Z tych cytatów wynika jasno, że faszyzm nie jest formacją historyczną, ale raczej stanem umysłu, którego często i boleśnie doświadczamy współcześnie.

1. „Kraj, który nie jest faszystowski, może mimo to doświadczać faszystowskiej polityki. Taka polityka jest oparta na usilnym staraniu, aby podzielić społeczeństwo i zdemonizować niektóre jego grupy.”

2. „Polityka faszystowska potrzebuje demonizowania pewnych grup jako wrogów (np. sędziów – przyp. MM), co oczywiście wymaga rozprzestrzeniania uproszczeń i fałszów na ich temat.”

3. „J. Stanley identyfikuje 10 filarów faszystowskiej polityki, a wśród nich „mityczną przeszłość”, propagandę i odwoływanie się do idei „bastionu” czy też centrum tożsamości narodowej („heartland”). Jednym z filarów polityki faszystowskiej jest także antyintelektualizm.”

4. „Faszystowski antyintelektualizm umieszcza tradycję wyselekcjonowanego narodu, jego dominującej grupy, ponad wszystkimi innymi tradycjami. Faszystowski antyintelektualizm prezentuje bardziej skomplikowane wizje tradycji jako demoralizujące i niebezpieczne (vide: pełna wizja historycznych relacji polsko-żydowskich – przyp. MM). Bardzo docenia mitologizowanie przeszłości narodu i wymazywanie jego problematycznych elementów (vide: Jedwabne – przyp. MM).”

5. „Polityka faszystowska chce zastąpić prawdę mitem. Przekształca system edukowania w system metod gloryfikowania ideologii  i dziedzictwa tradycyjnie rządzącej klasy.”

6. „W polityce faszystowskiej uniwersytety, które prezentują bardziej złożoną i adekwatną wersję historii i aktualnej rzeczywistości, są atakowane za to, że są miejscami krytyki dominujących tradycji i praktyk.”

7. „Faszystowska ideologia koncentruje się na lojalności wobec władzy bardziej niż na prawdzie. W faszystowskim myśleniu uniwersytet jest po prostu jeszcze jednym narzędziem legitymizowania rozmaitych nieliberalnych hierarchii, powiązanych z historycznie dominującymi tradycjami.”

8. „Ponad wszystko, misją uniwersytetu jest prawda. W przeciwieństwie do tego, ideologia faszystowska rozprowadza mit. Jest to, przykładowo, mit kulturowej bądź etnicznej wyższości pewnych grup, mit patriarchatu, rozmaite historyczne mity dotyczące narodowej przeszłości i wymazanie wszelkich grzechów popełnionych w imieniu dominującej narodowej ideologii.”

9. „Poprzez ostre ataki na tych, którzy chcą pokazać prawdę w jej całej złożoności, organizacje prawicowe podważają potrzebę poszukiwania prawdy. To jest właśnie esencja antyintelektualizmu: atak na prawdę.”

10. „Doświadczamy obecnie światowego nacjonalistycznego ataku na liberalizm, który obejmuje także ataki na uniwersytety, cechujące się globalnym, kosmopolitycznym etosem (vide: ataki Orbana na Uniwersytet Środkowoeuropejski w Budapeszcie – przyp. MM) (..) Jeśli uniwersytety mają utrzymać swoje dotychczasowe wartości, kluczowe dla osób nimi zarządzających będzie nieuleganie naciskom, w szczególności ochrona tych kontrowersyjnych akademików – jakiejkolwiek ideologicznej maści by nie byli – którzy kwestionują status quo.”

A tu link do całego wywiadu w oryginale: https://www.insidehighered.com/news/2018/08/15/author-discusses-his-new-book-anti-intellectualism-and-fascism

Trzy spotkania z Lechem Morawskim

Aby zrozumieć, jak traktuje prawo i prawników PiS, niekoniecznie trzeba analizować prace Stanisława Ehrlicha, u którego teorii i filozofii prawa uczył się Jarosław Kaczyński. Trzeba raczej studiować poglądy zmarłego rok temu Lecha Morawskiego.

W ostatnich dwudziestu latach los zetknął mnie bezpośrednio z prof. Morawskim trzy razy i za każdym razem było to spotkanie brzemienne w skutkach. Każde z tych trzech spotkań oddziela niemal równo 10 lat i każde z nich mogłoby być początkiem lekcji prawa, której nie da się zapomnieć. Ze względu na duży autorytet Profesora po prawej stronie sceny politycznej te lekcje prawa pokazują, jak prawo i prawników postrzega PiS.

Spotkanie pierwsze

Miało miejsce w roku 1998, kiedy jako student pojechałem na Zjazd Katedr Teorii i Filozofii Prawa do Kazimierza Dolnego. Lech Morawski był już wtedy gwiazdą dyscypliny, w której stawiałem pierwsze kroki. Byłem zafascynowany jego pracami, bo były jak powiew świeżego powietrza – zwłaszcza jego analizy dotyczące śmierci pozytywizmu prawniczego, przedstawione w słynnym artykule „Pozytywizm „twardy”, pozytywizm „miękki” i pozytywizm martwy”. Kiedy schodził z aparatem fotograficznym na szyi Wąwozem Małachowskiego, który z centrum Kazimierza prowadzi do Kuncewiczówki, i zatrzymał się, żeby porozmawiać z naszą grupą, był jak celebryta: autor znany tylko ze swoich dzieł stał przed nami jako człowiek z krwi i kości.

Nie pamiętam tej rozmowy, była zapewne błaha. Ale pamiętam Jego starcie z prof. Andrzejem Batorem w czasie obrad Zjazdu, dotyczące problemu instrumentalizacji prawa. Bator wskazywał, że prawo cechuje INSTRUMENTALNOŚĆ, a więc zdolność do realizacji wartości pozaprawnych. W ostrym wystąpieniu Morawski powiedział, że takie twierdzenie jest banalne. Prawo jak grabie jest narzędziem i jak każde narzędzie służy do realizacji jakichś celów. A w INSTRUMENTALIZACJI, mówił Morawski, chodzi o użycie prawa do realizacji złych celów, na przykład takich, które realizowali komuniści. Bator odpowiedział, że subiektywna ocena wartości, do których realizacji służy prawo, nie powinna być podstawą pozytywnej czy negatywnej oceny instrumentalności.

Po latach sądzę, że dla prof. Morawskiego ocena wartości, które realizuje prawo, była całkowicie obiektywna: prawo jest dobre, kiedy jest instrumentalizowane dla realizacji celów, które prof. Morawski uważał za dobre. To była lekcja pierwsza i od razu pierwsze ostrzeżenie: prawo ktoś może zinstrumentalizować dokładnie to samo, jak komuniści, ale jeśli w swoim mniemaniu realizuje godne cele, taka instrumentalizacja jest dobra. Czy aby na pewno? Takie podejście zakłada możliwość wykorzystania prawa w dowolny sposób, w oparciu o zasadę „cel uświęca środki”, oczywiście pod warunkiem, że ten cel określam ja. Takie podejście w rzeczywistości usuwa prawo z przestrzeni publicznej i zastępuje je polityką. Takie podejście odmawia prawu jakiejkolwiek autonomii i posiadania Arystotelesowskiej „funkcji właściwej” – zbioru celów i funkcji, do którego realizacji zostało stworzone, było tradycyjnie stosowane, a więc celów i funkcji dla niego naturalnych. Taką funkcją właściwą Konstytucji jest między innymi odporność na bycie wykorzystywaną do realizacji chwilowych zachcianek zwykłej większości parlamentarnej. I takiej funkcji można zaprzeczyć, łamiąc Konstytucję bądź interpretując ją w sposób sprzeczny z jej naturalnym celem.

Spotkanie drugie

W roku 2008 odbyło się wyjątkowe seminarium lucieńskie – kolejna tematyczna debata z intelektualistami, organizowana przez Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Było ono wyjątkowe nie dlatego, że dotyczyło swobody interpretacyjnej prawników, ale dlatego że – prawdopodobnie ze względu na trwający kryzys gruziński – zamiast w Lucieniu odbyło się w Belwederze. Debatę rozpoczął sam Prezydent, prezentując doskonałe rozeznanie w filozoficzno-prawnych pracach Harta i Dworkina. W debacie prof. Morawski argumentował, że normy prawne ustanawiane przez demokratycznie wybrany parlament nie wymagają daleko idącej interpretacji. Ostrzegał, że ta prowadzi do zbyt dużej swobody po stronie prawników. Jego przykład: kiedy ojciec mówi do nastoletniego syna, że ten ma chodzić spać przed 23.00, syn nie ma co w tym rozkazie interpretować.

W odpowiedzi na ten przykład powiedziałem, że współczesne prawo nie jest komunikacją jednokanałową, ale raczej wielokanałową, odpowiadającą tezie prof. Łętowskiej o multicentryczności prawa. Oprócz prawodawcy ustawowego jest jeszcze prawodawca konstytucyjny i prawodawca ponadnarodowy, który wypowiada się np. przez prawo europejskie i umowy międzynarodowe. I ci prawodawcy także mówią do prawnika. Przykład Morawskiego był więc nieadekwatny. Prawnik interpretujący prawo jest jak syn, któremu ojciec kazał być w łóżku przed 23.00, matka kazała się zawsze przygotowywać solidnie do sprawdzianu, który ma na drugi dzień, którego babcia prosiła, żeby poczytał jej książkę, kiedy nie może zasnąć, a dziadek, dawny hipis, zachęcał, by zawsze przede wszystkim był sobą i robił, co w danej sytuacji uważa za słuszne. Rolą prawnika jest oddanie sprawiedliwości wszystkim komunikatom, które prawodawcy z różnych poziomów hierarchii prawa kierują do niego, a nieraz także ustalenie tej hierarchii, jeśli nie jest ona jasno ustalona.

To było drugie spotkanie i druga lekcja: prawnicy, zgodnie z zasadą clara non sunt interpretanda(„to, co jasne, nie wymaga interpretacji”) powinni wypełniać prawo tak, jak wypełnia się rozkazy władcy – posłusznie i bez szemrania. Promujący tę tezę zapominają jednak, że współczesne prawo nie jest już podobne do prostego rozkazu, ale raczej do wielkiego, złożonego projektu budowlanego, stworzonego przez wiele osób i zawartego w różnych dokumentach. Ten projekt musi być zrealizowany w pełni – prawo z poziomu ustaw i rozporządzeń musi być stosowane w sposób zgodny z konstytucją i konwencjami międzynarodowymi. Prawnik stosujący prawo musi pogodzić komunikaty pochodzące z różnych poziomów systemu prawa, stosując między innymi wykładnię prokonstytucyjną i prowspólnotową. Kiedy to robi, nie rości sobie prawa do bycia prawodawcą. Wprost przeciwnie – chce być wierny prawodawcy rozumianego jako autor CAŁEGO prawa, a nie wierny jedynie wyrwanemu z kontekstu zdaniu, które do prawa wprowadził przed chwilą aktualnie rządzący polityk. Prawnik działa więc podobnie jak wykonawca robót budowlanych, który działa zgodnie z zatwierdzonym przez wszystkie strony projektem budowlanym, nie zaś zgodnie z aktualnym kaprysem inwestora.

Spotkanie trzecie

Decyzja Lecha Morawskiego o wejściu do Trybunału Konstytucyjnego na miejsce legalnie wybranych sędziów była dla mnie szokiem. Mogłem zrozumieć, że na miejsca te wchodzą bliżej nieznane osoby, ale jego autorytet był zdecydowanie największy spośród tych osób i w największym stopniu legitymował bezprawie, które zdarzyło się w grudniu 2015 roku. Moje zaskoczenie wynikało z niewiedzy. Lech Morawski był wcześniej mocno zaangażowany w projekty ważne dla PiS, takie jak konferencje smoleńskie. Ponieważ jednak o tym nie wiedziałem, moja reakcja na decyzję Profesora o byciu dublerem była podobna do reakcji pułkownika Stankiewicza w chwili, kiedy w Kiejdanach szanowany przez wszystkich Janusz Radziwił wykrzyknął: Vivat Carolus Gustavus rex…!

Nasze trzecie spotkanie odbyło się w Oksfordzie w maju 2017 roku, w czasie seminarium poświęconego polskiemu kryzysowi rządów prawa. Organizatorzy chcieli mieć w debacie reprezentację dwóch stron polskiego sporu, więc Lech Morawski był naturalnym wyborem, zwłaszcza że dyskusję prowadzili filozofowie prawa. Zajmując miejsce za stołem w sali konferencyjnej Trinity College widziałem Lecha Morawskiego zajmującego swoje miejsce w pierwszym rzędzie, niecałe dwa metry ode mnie. Był to dla mnie trudny moment – znowu byłem studentem z Kazimierzowskiej konferencji, a on był tym samym Lechem Morawskim. Rozpocząłem oświadczeniem, w którym podkreśliłem, że nie chcę, aby mój udział w tej samej konferencji był postrzegany jako akceptacja faktu, że Lech Morawski pełni funkcję sędziego polskiego Trybunału Konstytucyjnego, Obawiałem się, że odpowie agresywnie, tak, jak często mu się to zdarzało w przeszłości, tak jak odpowiedział Andrzejowi Batorowi 20 lat wcześniej. Ale nic takiego się nie stało. Widziałem przed sobą zmęczonego człowieka, który poprosił o głos, aby odnieść się do mojego oświadczenia, dopiero po 1,5 godzinie od jego wygłoszenia. Nick Barber, który prowadził panel, nie udzielił profesorowi głosu wiedząc, że za moment Lech Morawski sam zasiądzie za stołem panelowym, żeby przedstawić swoją wersję wydarzeń i swoją wizję państwa i prawa.

I przedstawił. Była to wizja państwa bez trójpodziału władzy, w której sędzia konstytucyjny nie traktuje siebie jako przeciwwagi dla innych władz, jako osoby, której zadaniem jest zmusić prawodawcę do stanowienia prawa spełniającego konstytucyjne kryteria racjonalności i proporcjonalności. Sędzia w tej wizji państwa jest jednomyślny z prawodawcą – mówi tym samym językiem i myśli tym samym umysłem.

Ponieważ na początku swojego wystąpienia Lech Morawski powiedział, że w czasie swojej wypowiedzi chce bronić tak mocno krytykowanego polskiego rządu, w sesji pytań poprosiłem go, żeby zadeklarował, kogo reprezentuje: Trybunał Konstytucyjny czy rząd. Do końca życia będę pamiętał tę chwilę wahania, która poprzedziła jego krótką, jednowyrazową odpowiedź. W tej krótkiej chwili jeszcze wszystko było możliwe – Lech Morawski mógł w tej krótkiej chwili zdecydować, że są pewne pytania, na które uczony nie może odpowiedzieć inaczej niż nakazuje jego umysł. Lech Morawski jednak odpowiedział sercem: „Both”. I zaczęło się medialne piekło.

Sędzia nie może reprezentować rządu, nawet jeśli wyznaje te same wartości, które wyznaje aktualny rząd. Sędzia sądu konstytucyjnego reprezentuje w każdym czasie obywateli, którzy aktualnie nie mają swojej większościowej reprezentacji w parlamencie. Reprezentuje ich, ponieważ reprezentuje konstytucję, która tych obywateli chroni przed nadużyciem władzy przez rządzącą większość. Policjant nie może skutecznie chronić obywatela, kiedy reprezentuje agresora, który tego obywatela atakuje. Podobnie sędzia konstytucyjny nie może skutecznie chronić obywatela, kiedy jednocześnie reprezentuje polityczną większość naruszającą konstytucję, a więc naruszającą prawa przynależne temu obywatelowi.

Trzy spotkania z Lechem Morawskim to trzy lekcje prawa, których skutki widzimy w „reformach” PiS. Celem tych reform jest realizacja świata, w którym prawo realizuje subiektywne wartości aktualnie rządzących, a nie naturalne dla niego wartości wynikające z konstytucji.  W tym świecie prawo jest wykonywanym bez szemrania rozkazem aktualnie rządzących, nawet jeśli jest sprzeczne z konstytucją, a sędzia nie stoi na straży konstytucji, ale reprezentuje aktualnie rządzących. Takie prawo przestaje być prawem, bo nie da się go odróżnić od polityki. Taki sędzia przestaje być sędzią, bo nie daj się go odróżnić od polityka. Takie prawo nie jest ani prawem twardym, ani prawem miękkim. Takie prawo jest prawem martwym.

Dlatego wolę pamiętać uśmiechniętego Profesora Morawskiego, który w Kazimierzu schodził z góry wąwozem Małachowskiego i był dla nas trochę jak prorok niosący prawdę objawioną o prawniczej hermeneutyce, nie tego zmęczonego i samotnego z Trinity College w Oksfordzie. Chcę Go pamiętać z chwili, gdy czytałem jego książki, w których uczył obrazu prawa zupełnie innego niż ten, który wynikał z moich trzech spotkań. Z czasów, kiedy wartości, Jego zdaniem wchodzące zewsząd do prawa, były jeszcze wartościami, a nie z czasów, gdy stały się antywartościami firmowanymi twarzą komunistycznego prokuratora. Chcę pamiętać Lecha Morawskiego z czasów, kiedy jeszcze wszystko było możliwe i naprawdę mogło potoczyć się inaczej.