Profesor Hartman w „Polityce” napisał felieton o moim felietonie w Gazecie Wyborczej. O ile mogę zrozumieć, że jakiś polityk i jego towarzysze czynią sobie ze mnie chłopca do bicia, żeby się wypromować, o tyle trudno mi uwierzyć w tekst profesora nauk humanistycznych, który chce być poważnym rozmówcą, a jednocześnie pisze, że „pyskuję” i że jestem „chłopczykiem tupiącym kaloszkiem pośrodku kałuży”. A jednak ten tekst zaistniał.
Zadziwiające jest, że tekst, który w dużej mierze jest oparty na argumencie ad personam, znajduje admiratorów, którzy na FB uznają go za wart przeczytania, nie komentując ani słowem tego personalnego elementu. Zastanawiam się jak mam się do tego poziomu „wartości” dostosować. Może kiedy Hartman nazywa mnie „bogaczem”, powinienem nazwać go „biedakiem”, żeby podtrzymać ten żenujący styl? Gdy używa w argumentacji infantylnego obrazu „chłopca w kaloszkach” powinienem nazwać go „Rumcajsem w worze pokutnym”, bo ma brodę i szedł w nim kiedyś w marszu, który wydał mi się groteskowy? Ale powstrzymuję się. Przecież jeśli będziemy promować tak infantylny poziom dyskusji, to ludzie naprawdę pozwolą Czarnkowi rozgonić to nasze akademickie towarzystwo na cztery wiatry.
Tekst Hartmana jest w pewnym sensie bardzo zabawny. Oto facet z profesorskiego domu, w felietonie, w którym chwali się swoim prapradziadkiem-adwokatem przedstawia mnie, wychowanego w domu, w którym oboje rodzice pracowali fizycznie, a dziadek był górnikiem, jako uprzywilejowanego. A potem pisze, że marksizm nie był taki zły, tylko ludzie (w tym ja) go nie zrozumieli.
Ludzie zrozumieli marksizm aż za dobrze, ponieważ jako jedna z niewielu idei miał on szansę być przetestowany w praktyce. Ze skutkiem, o którym profesor Hartman pisze dość lekkim językiem. Ocenia on bowiem skutki marksistowskiej nadziei na sprawiedliwe, pełne dobrobytu społeczeństwo słowami: „okazało się w praktyce, że jednak nie”. Co??? Dostaje Pan, Profesorze Hartman, nagrodę za eufemizm ćwierćwiecza. Marksizm i socjalizm się po prostu nie udały? Nie – one doprowadziły do śmierci i biedy miliony ludzi. A efekty ich zastosowania można ciągle oglądać na Kubie i w Wenezueli, gdyby ktoś zapomniał.
Myślenie marksistowskie wciąż przenika umysły – po jednym z moich spotkań w „Krytyce politycznej” słyszałem zaproszenie na wspólne czytanie „Kapitału”. To z jednej strony dość zaskakujące, ponieważ jest to idea na wskroś skompromitowana. Z drugiej strony marksizm jest popularny na wielu uniwersytetach, zwłaszcza w krajach, których mieszkańcy nigdy go na własnej skórze nie doświadczyli. Dlaczego jest skompromitowany i dlaczego jest popularny?
Jest skompromitowany, ponieważ jest ewolucyjnie, antropologicznie i cybernetycznie błędny. Wiemy to dzięki wielkim myślicielom, którzy tezę tę poparli argumentami wartymi Nobla. Tymczasem Hartman pisze, że nie było tak źle – na przykład w PRL była promocja pracy i innowacji, a nie zabijanie zaradności. Jak ta praca i innowacja w PRL wyglądały wielu z nas pamięta. A promować można wszystko, na przykład TVP promuje konstytucjonalizm i praworządność. Taśma filmowa jak papier jest cierpliwa, a konstytucjonalizm i praworządność w IV RP wygląda tak jak praca i innowacyjność w PRL.
Każdy ustrój zbudowany na filozofii Marksa nienawidzi indywidualizmu, nie nagradza za indywidualny wysiłek i jest niezdolny do zarządzania gospodarką. Nie mogę powtórzyć tutaj całej filozoficznej i ekonomicznej krytyki marksizmu. Jeden tylko przykład: to, że ekonomiczny marksizm jest niezdolny cybernetycznie zarządzać gospodarką i produkować dobrobyt wynika z tego, że jest z niezdolny do szybkiego przetwarzania informacji o świecie – takie informacje może przetwarzać jedynie system rozproszony, taki jak wolny rynek. To tam informacja o potrzebach dociera do zainteresowanego szybko – piekarz wie, ile wyprodukować i jak wycenić chleb, bo wie, ile wczoraj sprzedał. Może więc elastycznie zareagować na informację zwrotną. Gospodarka sterowana centralnie, a więc taka, gdzie na dole ważnych decyzji indywidualnych się nie podejmuje, tak elastycznie reagować nie potrafi. Dlatego jest z gruntu wadliwa.
Lewica jest dość pragmatyczna, więc wie, że marksistowski program ekonomiczny jest niemożliwy do wdrożenia z powyższego, cybernetycznego, i z tysiąca innych powodów. Dlatego jest i powinna być mniej marksistowska, a bardziej socjaldemokratyczna – to chyba jedyna rzecz, co do której z Hartmanem się zgadzamy.
Jednocześnie pisze Hartman, że „programy polityczne partii lewicowych pełne są apoteozy rozwoju – zarówno techniczno-cywilizacyjnego, jak i osobistego”. Jasne – a program polityczny Prawa i Sprawiedliwości jest pełen apoteozy rządów prawa i silnego członkostwa Polski w Unii Europejskiej. W praktyce ta sama lewica obrzydza ludziom liberalizm gospodarczy i przedsiębiorczość. Prowadzi wręcz kampanię w tym zakresie: począwszy od pogardliwej figury „libka”, ośmieszającej wolnościowe myślenie, przez „Janusza biznesu”, karykatury przedsiębiorczości, po rzeczy poważne, na przykład nazywanie Leszka Balcerowicza „Doktorem Mengele”. Ta narracja jest skrajnie szkodliwa dla społeczeństwa, bo niszczy etos zaradności i odpowiedzialności. Czasy się zmieniły, ale kapitalista jest dalej dla lewicy wrogiem publicznym.
Lewica atakująca przedsiębiorczość i niewdrażająca marksizmu ekonomicznego wdraża marksistowski program antropologiczny – ten bowiem jest dość atrakcyjny z jednego powodu: dostarcza łatwego usprawiedliwienia dla wszelkiego rodzaju porażki. Otóż marksizm antropologiczny dość łatwo wyjaśnia, dlaczego ludziom coś się nie udaje. Jest wręcz maszyną produkującą jak na zawołanie kozły ofiarne. Wszystkiemu winny jest ucisk, opresja i dominacja tajemniczych sił. Współczesny marksizm w różnych przebraniach stał się dla wielu ludzi uniwersalną ideologią usprawiedliwienia – ideologią, która zawsze znajdzie magiczny „system”, który czyni sukces niemożliwym. Problem w tym, że niektórzy odnoszą w tym „systemie” sukces, mimo że nie są uprzywilejowani, a inni, nawet jeśli nie odnoszą, szukają winy w sobie, nie w tajemniczym „systemie”. Może dlatego, że nikt im nie wskazał winnego. Jedna prosta ideologia usprawiedliwiająca wszystko. Czyż to nie wspaniałe?
Pisze także Hartman, że moje podejście do alienacji u Marksa jest „niefrasobliwe”. To ocena mało naukowa – nie może jednak Hartman napisać, że jest błędne, ponieważ tego wykazać nie zdołał. Mógłby zamiast zarzutu niefrasobliwości na przykład zacytować taki fragment:
„Karol Marks i Fryderyk Engels poddali wnikliwemu badaniu pierwotne, kapitalistyczne uprzemysłowienie, które powodowało powszechną i daleko posuniętą degradację pracy fizycznej, oraz ujawnili groźbę wyniszczenia klas pracujących. Podjęli jednocześnie problem określenia warunków, które muszą zaistnieć, aby praca wynikająca dotąd z ekonomicznego przymusu i traktowana jako ciężar i zło konieczne, coraz bardziej stawać się mogła działalnością dostarczającą satysfakcji, nie związanej bezpośrednio z materialnym ekwiwalentem otrzymywanym za jej wykonywanie. Tylko bowiem w tego rodzaju działalności produkcyjnej człowiek może potwierdzać swoją przydatność społeczną oraz znajdować zadowolenie, a równocześnie ujawniać i rozwijać własne talenty i inicjatywy. Szczególnie praca wymagająca wysokich kwalifikacji zawodowych, pozostawiająca pracownikowi duży margines samodzielności, pozwalająca ujawniać jego osobistą inicjatywę i pomysłowość, może przestać być, dzięki swoim walorom, wyłącznie środkiem zapewnienia egzystencji, a stać się samodzielnym celem, elementem niezbędnym w życiu człowieka.”
(R. Jadczak)
Nie zacytował jednak, a gdyby to zrobił, to musiałby przyznać, że takiej wizji pracy żaden ustrój oparty na filozofii Marksa nie uzyskał w praktyce. Tymczasem jest to wizja pracy, którą od czasu do czasu udało się osiągnąć ustrojom opartym na połączeniu liberalizmu i kapitalizmu, a której etos ja głoszę w moim felietonie, a który atakuje w życiu codziennym lewica.
Do obrazu współczesnej myśli lewicowej trzeba jeszcze dodać nihilizm, wynikający z lewicowej interpretacji popularnych nadal filozofów postmodernistycznych. W oparciu o relatywizm każdej interpretacji, głoszony przez Derridę, lewica promuje wizję świata, w której nie ma żadnej, choćby intersubiektywnej miary dla tego, co lepsze i gorsze. W oparciu o archeologię wiedzy Foucaulta uznaje każdy standard za opresję. A w oparciu o myśl Lyotarda każdą opowieść aksjologiczną za oszukańczą metanarrację. I tak otrzymujemy lewicowy obraz człowieka, który jest pełen resentymentu, bo przecież ktoś go skrzywdził, jest pełen pogardy dla przedsiębiorczości i zaradności, bo przecież to intelektualny wstyd oraz zupełnie zdezorientowany aksjologicznie.
To zdezorientowanie aksjologiczne znajduje swoje ujście w powtarzaniu cybernetycznego błędu marksizmu – w ograniczaniu przepływu informacji, widocznego przez tendencje cenzorskie. Ich objawem jest agresywne potępianie każdego, kto waży się myśleć inaczej. Jest ono widoczne najmocniej w zabijającej wolność słowa „cancel culture” (kulturze anulowania). Jest ona społeczną wersją zatykania uszu i kopania osoby o odmiennych poglądach, w efekcie której wygania się tę osobę z miejsca, gdzie toczy się dyskusja – z agory, ewentualnie z piaskownicy.
Przejawem chęci wykluczenia z dyskusji są wiadomości, które pojawiły się dość szeroko w związku z moim felietonem w Gazecie Wyborczej, a które można podsumować treścią „czy on może już się zamknąć?”. Otóż nie zamierzam, bo wolność słowa jest dla mnie ważna. Przejawem chęci wykluczenia z dyskusji jest także personalna część felietonu Hartmana. Hartman, dokładnie tak jak pisałem w piątek, chce mnie rozkułaczyć – na przykład z powagi (dlatego mnie upupia), albo z autorytetu filozoficznego (wprawdzie sam przyznaje w tekście, że napisał w życiu jeden artykuł z zakresu filozofii prawa, jednak nie przeszkadza mu to całkowicie przekreślić mój dorobek w tym zakresie – pisze przecież w końcówce, abym się trochę zapoznał z tym przedmiotem, zanim zacznę się podpisywać „specjalista od filozofii prawa”). Jak u wielu ideologów lewicowych, potępienie przeciwnika daje mu zapewne satysfakcję moralną: aksjologiczny order za walkę z wrogiem ludowym.
Zamiast próby ożywienia marksizmu warto byłoby zatem filozoficznie porozmawiać o problemach współczesnej myśli lewicowej: o relatywizmie, bo nie każda interpretacja jest równoprawna oraz o nihilizmie (ideał jest opresją, bo powoduje dyskomfort, stąd każdy ma prawo pozostać, kim jest – nie ma wszak miary, która pozwoliłaby oceniać, co lepsze, a co gorsze, i nie ma już konceptualizacji ideału – poza mglistą komunistyczną utopią, która nie ma mocy ukierunkowania ludzkich działań naprawczych, bo jest zbyt mglista). Jestem gotowy na taką rozmowę, także z Hartmanem. Ale stawiam jeden warunek – niech przestanie używać w swoich felietonach infantylnych figur retorycznych. Bardziej bowiem świadczą one o autorze niż adresacie, a ja chciałbym dyskutować z kimś poważnym.