Date Archives September 2019

Afera Piebiaka i trzy problemy polskiego życia publicznego

Źle się dzieje w państwie polskim. Ujawniona przez Onet afera, ukazująca, jak partyjni nominaci organizują akcję nienawiści wobec polskich sędziów, sama w sobie jest przerażająca. Jest ona jednak symptomem głębszych problemów, które toczą polskie życie publiczne. W nawale faktów spróbujmy te głębsze problemy zidentyfikować.

Problem nienawiści

Co najmniej od czasu Machiavellego wiemy, że polityka nie jest uczciwą grą dżentelmenów, ale brutalną walką o przetrwanie. Nie o intelektualną jakość argumentów w niej chodzi, ale o skuteczność, a tę osiąga się zazwyczaj grając nieczysto i niemoralnie. Obecność nienawiści w polityce nie jest więc żadnym zaskoczeniem. Zaskoczeniem jest jej dominacja, której ostatnio doświadczamy.

Powodem rozpętania kampanii nienawiści wobec sędziów przeciwstawiających się zmianom w sądownictwie była chęć skutecznej realizacji tych zmian. Taki obraz wyłania się z opublikowanych rozmów pomiędzy osobami zaangażowanymi w ministerialny skandal. Miały one cel (tzw. reformę sądownictwa), postrzegały działania sędziów takich jak prof. Markiewicz jako przeszkodę na drodze jej realizacji, i użyły kampanii nienawiści jako środka do usunięcia tej przeszkody. Co ważne, uznały, że jest to środek całkowicie przez wielkość celu uświęcony.

W rozmowach pomiędzy Pebiakiem a Emilią, które opublikował Onet, nienawiść jest jednak nie tylko narzędziem ataku wobec przeciwnika politycznego, ale staje się narzędziem jego politycznej likwidacji. Kampania nienawiści wobec sędziów ma ich uciszyć, mają „zgasnąć” – ma ich w sensie politycznym nie być. W jednym ze zdań Piebiak pisze: „Pani Emilio, może tę aborcję [plotkę o aborcji] to jako ostateczne rozwiązanie zastosujemy”. Chciałoby się wierzyć, że chodzi tu o ostateczność, rozumianą jako rozwiązanie stosowane wtedy, kiedy inne nie dadzą rezultatu. Ale może być i tak, że chodzi o Endlösung, ostateczne rozwiązanie traktowane jako eliminację – nie fizyczną na szczęście, ale polityczną i społeczną.

Reforma sądownictwa mogłaby zostać przeprowadzona dlatego, że jest mądra i warta przeprowadzenia. To byłby luksus. Mogłaby być przeprowadzona dlatego, że ten, kto chce ją przeprowadzić ma większość, nawet, jeśli nie byłaby mądra. Wiele było takich reform, po każdej stronie sceny politycznej. Ale w myśleniu widocznym w aferze Piebiaka chodzi o coś więcej. Chodzi o to, aby przy okazji wprowadzonych zmian zlikwidować społecznie i politycznie ich przeciwnika. Sędziów („wszyscy won!), ale w przypadku innych zmian także nauczycieli („wyrzucić tę czerwoną lumpeninteligencję na pysk!”) czy lekarzy-rezydentów („niech jadą!). Dzięki usunięciu przeciwnika politycznego, a więc kogoś, kto może się skutecznie przeciwstawić działaniu władzy, władza ta może wszystko, a wprowadzone zmiany stają się nieusuwalne. W normalnej demokracji mogłaby je usunąć kolejna większość parlamentarna, ale społeczna destrukcja opozycji przy pomocy propagandowych kampanii nienawiści powoduje, że szansa na to staje się mrzonką

Nienawistne ataki ad personam, które w porozumieniu z Ministerstwem Sprawiedliwości prowadzili hejterzy, dlatego są tak moralnie naganne, ponieważ poniżają człowieka totalnie. Zbicie konkretnego argumentu nie wyklucza przedstawienia nowego argumentu. „Zbicie” czy „wygaszenie” człowieka wyklucza przedstawienie argumentu – wyklucza bowiem człowieka z publicznej dyskusji jako jej niegodnego. Po czterech latach rządów PiS problemem nie jest to, że władza nie argumentuje na rzecz wprowadzanych przez siebie zmian. Poszliśmy o wiele dalej – problemem jest likwidacja przestrzeni, w której taka argumentacja mogłaby się toczyć. Przestrzeń dla argumentacji, dla dyskusji, wymaga istnienia drugiej strony, rozmówcy, który w tej dyskusji może uczestniczyć. Nienawiść jako narzędzie polityki likwiduje tę przestrzeń, ponieważ usuwa tę osobę poza przestrzeń dyskusji. Niszczy ją, ucisza, odmawia prawa wzięcia udziału w rozmowie.

W ten sposób władzę sprawuje się nie dlatego, że ma się lepsze pomysły na realizację dobra wspólnego (siła argumentu). Nie dlatego, że ma się poparcie większości, a więc ma się prawo – oczywiście w granicach konstytucyjnych – do realizacji wartości, z którymi nie zgadza się mniejszość, nawet, jeśli są merytorycznie nieprzekonujące (argument siły). Władzę sprawuje się i utrzymuje, ponieważ nikt inny nie ma możliwości jej uzyskać, ponieważ wszyscy inni zostali wyciszeni i przez otwarcie okazywaną nienawiść usunięci poza przestrzeń debaty politycznej. Ekstremalnym przykładem dominacji nienawiści w polityce jest terror państwa totalitarnego. Totalność jako źródłosłów jego nazwy oznacza całość, wszystkość, a więc brak innego, drugiego, odmiennego.

Problem przeciętności

Widzowie tego przygnębiającego ministerialnego spektaklu, który pokazał Onet, zastanawiają się, skąd wzięli się na szczytach władzy ludzie, którzy są zdolni do takiej nikczemności wobec innych. Oburzenie jest tym większe, im większy jest rozziew pomiędzy deklarowanymi wartościami, wprowadzanymi do życia publicznego przez tak zwaną „dobra zmianę”, a plugawością zachowań jej reprezentantów. Na przykład tych, którzy porównują I Prezes Sądu Najwyższego do suki czy organizują akcję wysyłania Jej kartek ze słowem „Wyp…j!”. Skąd u tych, którzy mieli być jakoby nową, lepszą elitą, tak żenujący moralny poziom?

Jednym ze stwierdzonych w literaturze politologicznej zjawiskiem towarzyszącym upadaniu demokracji są tak zwane „przeciętne powołania” (mediocre appointments), a więc mianowanie na ważne publiczne stanowiska ludzi, którzy w normalnych warunkach funkcjonowania demokracji nie mieliby szans na tych stanowiskach się znaleźć. Archetypem takiego przeciętnego powołania jest przedwojenny Nikodem Dyzma. Bardziej współczesne przykłady obejmują sędziów Trybunału Konstytucyjnego, którzy nie nadawali się do orzekania na drugim od dołu poziomie sądownictwa, a których polityczna wola katapultowała na sam szczyt hierarchii sędziowskiej. Przeciętnych powołań jest całe mnóstwo w neoKRS czy w nowych izbach Sądu Najwyższego, do których trafiają sędziowie z niewielkim stażem, błyskawicznie awansujący z sądu rejonowego, dodatkowo obarczeni wyrokami dyscyplinarnymi.

Cały pomysł PiS na reformę sądownictwa opiera się na karkołomnym założeniu, że trzeba usunąć z sądów sędziów najbardziej doświadczonych, będących naturalnymi liderami swojego środowiska (stąd obniżenie wieku emerytalnego sędziów SN)i, i zastąpić ich tymi, którzy znajdowali się dotąd na drugim końcu sędziowskiej hierarchii. Pomysł ten przypomina chęć reformowania szpitala przez usunięcie z niego najbardziej doświadczonych profesorów medycyny i zastąpienie ich lekarzami rodzinnymi, z niewielkim stażem. Nie jest on tylko po prostu niemądry, ale niesie ze sobą wiele dodatkowych konsekwencji dla życia publicznego.

Tradycyjny sposób awansu zawodowego w zawodach prawniczych ma wiele wad, ale jedną ważną zaletę. Mimo że zbyt skostniały może ograniczać konkurencję, a tym samym obniżać jakość zbiorowego prawniczego umysłu, pozwala on sprawdzić w boju przyszłych sędziów najwyższych instytucji sądowniczych. Przechodzenie poszczególnych poziomów awansu sędziowskiego, od sądu rejonowego po najwyższy, i pozostawanie na każdym z poziomów przez pewien czas, pozwala sędziemu nie tylko zdobyć wystarczające doświadczenie zawodowe, ale także dojrzeć w czysto ludzkim sensie tego słowa. Nie bez przyczyny mówi się, że najlepszym modelem sądownictwa jest ten, w którym pozycja sędziego to ukoronowanie kariery prawniczej. Tylko prawnik, który ma za sobą wiele lat doświadczeń, sprawdzony w różnych sytuacjach, ktoś, kto musiał wielokrotnie wykazać się zdolnością do pokojowego rozwiązywania konfliktów, znający dobrze siebie i życie, ma odpowiednie kwalifikacje do rozstrzygania ludzkich dramatów, które są chlebem powszednim w sądach.

W państwie PiS powołania do najwyższych instytucji prawniczych opierają się jednak na kryteriach innych niż doświadczenie. Ludzie tam trafiający nie są poddani długiemu procesowi selekcji, nie są obserwowani na każdym poziomie swojej kariery. Takich przykładów wśród bohaterów afery Piebiaka jest wiele – długie pozostawanie na dole hierarchii sądowej, wielokrotne odmowy awansów, wreszcie błyskawiczny awans z dołu na szczyt.

Brak doświadczenia oznacza brak umiejętności merytorycznych i miękkich umiejętności interpersonalnych. Ten pierwszy brak powoduje tendencję do agresji w kontaktach z przeciwnikiem, który umiejętności merytoryczne posiada. Skoro bowiem nie jest się w stanie pokonać kogoś argumentem, używa się często kija. Brak umiejętności interpersonalnych powoduje z kolei nieumiejętność rozwiązywania konfliktów, a więc znowu skłania do agresji. Całości dopełnia wynikające z wcześniejszego braku awansu poczucie poniżenia i związana z nim chęć odwetu za wszelką cenę, bez cienia racjonalności. Tak nowy lider środowiska prawniczego staje się doskonałym materiałem na hejtera. Trudno od kogoś takiego oczekiwać, że będzie wzorcem moralności.

Często mówi się, że współczesne demokracje zamieniają się w państwa mafijne. Państwo mafijne musi stosować przemoc, bo tak jak organizacja mafijna nie może w żaden inny sposób uzasadnić swojego istnienia – nie ma przecież żadnego tytułu moralnego. Mafia różni się od państwa mafijnego tym jednak, że nie stawia na swoim czele ludzi przeciętnych, małych. Vito Corleone był niewątpliwie człowiekiem złym, ale nie był człowiekiem małym. Państwo mafijne może być gorsze od mafii, ponieważ stawia na swoim czele ludzi jednocześnie złych moralnie i przeciętnych, małych. Od czasów Hanny Arendt i jej tezy o banalności zła wiemy, jak groźni są tacy ludzie, kiedy mogą wreszcie wyładować swoją frustrację.

Problem bezkarności

Trzecim problemem, który od jakiegoś czasu trawi polskie życie publiczne, jest problem bezkarności. Także i on jest widoczny w aferze Piebiaka, która oprócz aspektu czysto moralnego ma także poważny wymiar prawny. A prawo i kara to pojęcia symbiotycznie powiązane – jeśli łamiesz prawo, powinieneś zostać ukarany. Gorzej, jeśli prawo łamie ten, który za skuteczność karania odpowiada.

Świadomość tego problemu miał już Juwenalis, kiedy dwa tysiące lat temu pytał o to, kto pilnuje strażników. Kiedy o przestępstwo podejrzany jest zwykły obywatel, ściga go prokurator. Kiedy jednak podejrzenie przestępstwa pada na urząd kierowany przez prokuratora generalnego, sprawy się komplikują. Niestety, w sprawie Piebiaka, pracownika Ministerstwa Sprawiedliwości, kierowanego przez Prokuratora Generalnego, Zbigniewa Ziobrę, pytanie Juwenalisa wybrzmiewa szczególnie mocno.

Jak wskazał portal Dogmaty Karnisty, ludzie zaangażowani w zorganizowany hejt przeciw sędziom mogli popełnić co najmniej sześć przestępstw: przekroczenie uprawnień, działanie w grupie mającej na celu przestępstwo, podżeganie do zniesławienia i do uporczywego nękania, udostępnienie danych osobowych i udostępnienie informacji poufnych. To poważne zarzuty i w państwie prawa powinny zostać one dokładnie przeanalizowane przez niezależny podmiot. Problem w tym, że takiego prawdopodobnie w Polsce już nie ma.

Od czterech lat PiS niszczy kluczowe dla państwa prawa mechanizmy checks and balances, a więc bezpieczniki konstytucyjne, mające chronić społeczeństwo przez samowolą władzy. Takimi bezpiecznikiem są przede wszystkim niezależna prokuratura i niezależne sądy. Pierwsza na pewno w Polsce nie istnieje, a niezależność sądów jest z każdym dniem ograniczana. Brak niezależności prokuratury jest szczególnie widoczny w tzw. selektywnym stosowaniu prawa, a więc uznaniowym decydowaniu, które przestępstwa ścigać, a których nie. Prokuratura działa w Polsce zgodnie z powiedzeniem Oscara Benevidesa, byłego prezydenta Peru: „moim przyjaciołom wszystko, moim wrogom prawo”. Jeśli ściganie przestępstwa jest nie na rękę partii rządzącej, nie ściga się go. Tak jest na przykład w przypadku podejrzenia oszustwa, kierowanych pod adresem Jarosława Kaczyńskiego. Kiedy jednak podejrzenie pada na wroga władzy, sprawiedliwość wymierza się szybko i surowo.

Obecna polska władza ma poczucie bezkarności, które jest widoczne w przekonaniu, że w pełni kontroluje prokuraturę i że może lekceważyć wyroki sądów. Tak robiła z wyrokami Trybunału Konstytucyjnego, tak ostatnio zrobiła z wyrokiem sądu administracyjnego, nakazującym ujawnienie podpisów pod listami poparcia dla kandydatów do neoKRS. Poczucie pełnej kontroli nad wymiarem sprawiedliwości wyraził w rozmowie z panią Emilią sam Piebiak, mówiąc: „za czynienie dobra nie wsadzamy”. To zdanie jest podsumowaniem zmian w polskim sądownictwie – obecnie „wsadza” nie sąd, ale Ministerstwo Sprawiedliwości, i to ono decyduje nie tylko o tym, kto czyni dobro, a kto zło, ale nawet o tym, co jest złe, a co dobre.

Co zrobić z problemem bezkarności? Jej poczucie wynika między innymi z poparcia społecznego dla partii rządzącej. Jeśli spadnie poparcie, zmniejszy się także przekonanie o bezkarności. Dlatego konieczne jest informowanie opinii publicznej o szczegółach afery ministerialnej. Nawet jeśli trzecia władza jest w Polsce poważnie osłabiona, może ją zastąpić władza czwarta, czyli media. Sprawa Piebiaka nie może ucichnąć, bo będzie to dowód na bezkarność. Jeśli nie uda się powołać komisji śledczej w parlamencie, a ze względu na większość posiadaną tam przez PiS jest to mało prawdopodobne, powinna powstać społeczna komisja śledcza w tej sprawie. Komisja ta powinna publicznie przesłuchać panią Emilię oraz sędziów, wobec których prowadzono kampanię nienawiści. Powinna także zaprosić do złożenia wyjaśnień Łukasza Piebiaka oraz inne osoby zamieszane w skandal, w tym członków neoKRS i Izby Dyscyplinarnej SN. Prawdopodobnie się nie stawią, ale pokaże to Polakom, kto ma w tej sprawie coś do ukrycia. Bezkarność prawna nie musi oznaczać bezkarności politycznej – ujawnienie szczegółów ministerialnego skandalu przy wykorzystaniu mediów może być surową polityczną karą.

Afera Piebiaka jest lustrem, w którym odbijają się poważne problemy polskiego życia publicznego: dominacja nienawiści jako narzędzia niszczenia przeciwnika politycznego, plaga przeciętności, z której wywodzi się banalność zła i poczucie bezkarności, która powoduje, że puszczają kolejne hamulce. Wyjaśnienie Piebiak-gate pomoże choć w części te trzy problemy rozwiązać.

Artykuł w zmienionej wersji ukazał się wcześniej w Tygodniku Powszechnym.

Teksańska masakra piłą legislacyjną

Wyobraź sobie, że jesteś przywódcą grupy ludzi i chcesz, aby ci ludzie w jakiś sposób się zachowali. Masz generalnie dwa wyjścia. Pierwsze – wydajesz im po prostu rozkaz. Mówisz na przykład, że mają wstać z krzeseł, stanąć na jednej nodze, podnieść do góry ręce i pomachać nimi nad głową. Efekt może być różny – niektórzy zrobią to bez wahania, ale inni, z wrodzonej nieufności, zastanowią się, dlaczego niby mieliby wykonywać tak dziwaczne ruchy i czy nie chcesz ich ośmieszyć. Ich wahanie spowoduje, że twój rozkaz nie będzie do końca skuteczny. Ale masz drugie wyjście: możesz ich zapytać, czy wiedzą, że długie siedzenie bez ruchu powoduje problemy z krążeniem, a następnie poprosić o wskazanie możliwych rozwiązań tego problemu. Ktoś powie, że dobrym rozwiązaniem jest gimnastyka. Wtedy proponujesz, żeby wstali, stanęli na jednej nodze, podnieśli do góry ręce i pomachali nimi nad głową. Efekt będzie zapewne lepszy niż poprzednim razem.

Powyższy przykład obrazuje dwa podejścia do tworzenia prawa. Pierwsze traktuje prawo jako rozkaz władzy, którego nikomu nie trzeba tłumaczyć – ma być po prostu wykonany. Nie dyskutuje się ani potrzeby jego wydania, ani jego treści. To podejście było w historii prawa najbardziej popularne, a jego szczególne natężenie przypadło na przełom wieku XIX i XX. Wykonywanie obowiązków na zasadach bezmyślnej tresury doprowadziło ostatecznie do procesów norymberskich. Dopiero wtedy bowiem uświadomiliśmy sobie, że ślepe posłuszeństwo prawu nie musi być zaletą, a tłumaczenie swojego postępowania frazą „ja tylko wykonywałem rozkazy”, nie może nikogo usprawiedliwić.

Drugie podejście, oparte na konsultowaniu tworzonego prawa z tymi, którzy mają je wykonywać (urzędnikami, sędziami) oraz z tymi, którzy mają mu podlegać (obywatelami), rozwinęło się po II Wojnie Światowej. Jego stosowanie wynika z przekonania, że prawo przedyskutowane z jego adresatami ma lepszą jakość i lepszą skuteczność. Lepsza jakość wynika z prostego faktu, że nikt, nawet najmądrzejszy władca, nie wie wszystkiego. Szerokie konsultacje pozwalają przezwyciężyć tzw. ograniczoną racjonalność przywódcy, ponieważ naświetlają z wielu perspektyw problem, który on lub ona mogą postrzegać jedynie z wąskiej, bo własnej perspektywy.

Lepsza skuteczność konsultowanego prawa jest efektem jego zrozumienia przez adresatów. Nie jest już ono oparte jedynie na argumencie siły, ale stoi za nim siła argumentu. Lepsza skuteczność jest także efektem jego uwspólnienia – chętniej przestrzega się norm, w których ustanowieniu brało się udział. Stąd wzrastająca w ostatnich latach popularność takich technik regulowania życia publicznego, jak samoregulacja, a więc stanowienie norm przez ich adresatów, bez udziału prawodawcy. Zaskakująco często takie regulacje są bardziej skuteczne niż narzucone z zewnątrz.

Zrozumienie, że prawo skonsultowane jest prawem lepszym, zaowocowało wprowadzeniem na poziomie międzynarodowym i krajowym licznych obowiązków konsultowania aktów prawnych przed ich uchwaleniem. W Polsce obowiązek taki wynika między innymi z naszego członkostwa w OECD, konsultacje są także szeroko promowane przez Unię Europejską. Z tego powodu polski rząd ma obowiązek konsultować projekty aktów prawnych, a więc przyjmować uwagi organizacji społecznych, przedsiębiorców i wszystkich zainteresowanych planowaną legislacją. Ma także obowiązek odnieść się do zgłaszanych uwag, uzasadniając zarówno ich przyjęcie, jak i odrzucenie. Wszystko po to, aby o regulowanej rzeczywistości więcej wiedzieć i aby bardziej włączyć społeczeństwo obywatelskie w proces ustanawiania dla niego norm.

Tyle teoria. W praktyce poziom konsultacji społecznych był w Polsce zawsze niski. Konsultacje traktowano jako przykry, formalny obowiązek. Do anegdot przeszły historie wysyłania do konsultacji potężnego projektu ustawy w piątek o 16.00 z terminem na zgłaszanie uwag ustalony na poniedziałek, na godzinę 9.00, albo prezentowanie nowej wersji projektu ustawy w kilka godzin po przedstawieniu przez zainteresowanych kilku tysięcy stron komentarzy. Nigdy jednak w historii naszej młodej demokracji rozmyślnie i systemowo nie zwalczano debaty nad uchwalanym prawem i nie karano za to, że ktoś w tej debacie odważył się wziąć udział. A tak jest niestety obecnie.

Sposób tworzenia prawa w Polsce wraca do wzorców znanych z końca XIX wieku – zamienia się w wydanie rozkazu, zakończone srogim „Wykonać!”. Kluczowe dla ustroju państwa projekty ustaw nie tylko nie są konsultowane przed ich przedstawieniem parlamentowi, ale nie są także dyskutowane w samym parlamencie. Brak konsultacji wynika często z faktu, że dla wprowadzania ważnych zmian w prawie używa się tzw. trybu poselskiego, a nie trybu rządowego, w którym sposób konsultowania ustaw jest jasno rozpisany, precyzyjne są także wymogi dotyczące przygotowania tzw. oceny skutków regulacji, która tłumaczy zainteresowanym cele i efekty nowego prawa. Brak konsultacji wynika z decyzji politycznej rządzącej partii, która woli uchwalać szybko, a nie dobrze.

Z tego powodu debata parlamentarna została sprowadzona do swojej parodii, ponieważ jej uczestnicy mają często kilkadziesiąt sekund na przedstawienie swojej tezy. Przypomina mi to wysłuchanie publiczne w sprawie pewnego projektu ustawy, które odbyło się kilkanaście lat temu w Sali Kongresowej Pałacu Kultury w Warszawie, ponieważ udziałem w nim było zainteresowanych ponad tysiąc osób, które nie pomieściłyby się w budynku Sejmu. Każdy z uczestników otrzymał całe 1,5 minuty na wypowiedź, a mi zapadło w pamięć wystąpienie pewnego pana, który swój czas wykorzystał na oświadczenie, że zawsze marzył o wystąpieniu na deskach Sali Kongresowej, po czym opuścił scenę.

Dlaczego systemowo zwalcza się debatę nad prawem? Jest kilka powodów. Po pierwsze, nasza obecna władza lubi udawać teksańskiego szeryfa, który z ludźmi gada mało, bardzo lubi za to ustawiać ich do pionu. Ponieważ, jak się często podkreśla, Polska jest Teksasem Europy, takie działanie spotyka się z poklaskiem części społeczeństwa. Jest w tym poklasku podziw dla zdecydowania w ruchach, swady, pokazu siły i męskości – wszystkie te cechy podziwiają osoby z symptomami osobowości autorytarnej. Trzeba jednak pamiętać, że, jak pisałem w jednym z ostatnich komentarzy dla Tygodnika, szybkie stanowienie prawa jest jak szybka jazda samochodem: budzi podziw głupich i niedoświadczonych, ale przerażenie mądrych i znających życie. Może się podobać tym, którzy sami czują się niepewnie, ale prowadzi bardzo często do opłakanych skutków.

Po drugie, szybkie stanowienie prawa, bez pytania nikogo o zdanie, jest wyrazem paternalizmu, który także jest bliski obecnej polskiej władzy. Skoro konsultowanie aktu prawnego ma być lekarstwem na to, że przywódca nie wie wszystkiego, to pytanie o opinię innych może się wydawać słabością – przyznaniem, że nie pozjadało się wszystkich rozumów. Taki poziom pokory może być nieosiągalny dla kogoś, kto widzi siebie w roli zbawcy narodu i budowniczego nowego wspaniałego świata. Dorobiliśmy się w efekcie przywódców, którzy uważają, że nie muszą się z nikim konsultować, bo przecież to oni wiedzą najlepiej, co jest dla nas dobre. Takie podejście prowadzi do modelu jednolitej władzy państwowej, znanej z systemów totalitarnych i do opłakanych konsekwencji w postaci prawa żenującej jakości, którego ludzie nie chcą przestrzegać, ponieważ go nie rozumieją, a tym samym traktują jako ciało obce w tkance społeczeństwa. Takie prawo podlega szybkiej inflacji i jest nieskuteczne.

Systemowe eliminowanie debaty nad stanowieniem wspólnych dla Polaków norm przeszło ostatnio w kolejną, ostrzejszą fazę. W czasie prac nad zmianą kodeksu karnego nie tylko w zupełnie nieuzasadnionym pośpiechu naruszono wszelkie możliwe procedury i nie tylko pominięto konsultacje społeczne. Wprowadzono nową jakość – osobom, które mimo to zdecydowały się wyrazić swoje zdanie na temat projektowanych zmian zagrożono sądem. Mowa tu oczywiście o absurdalnej groźbie Ministerstwa Sprawiedliwości, dotyczącej złożenia pozwu przeciw profesorom UJ, którzy przedstawili krytyczną opinię na temat projektu zmian kodeksu karnego.

Dlaczego tak się stało? Ponieważ w świecie władzy, która ma ciągoty autorytarne, każdy, kto myśli inaczej, jest zagrożeniem. Chęć przedyskutowania danego rozwiązania jest traktowana jako zamach na nieomylność tego, kto to rozwiązanie zaproponował. Dlatego spotyka się z odporem i agresją władzy, a także formułowanym przez niektórych współobywateli zarzutem krytykanctwa słusznej linii partii, znanym z czasów minionych. Sytuacja, w której Ministerstwo atakuje profesorów prawa za opinię, przypomina mi inną sytuację, będącą dogłębną ilustracją psychologii naszej obecnej władzy. W czasie jednej z rozmów telewizyjnych pomiędzy Krystyną Pawłowicz a sędzią Waldemarem Żurkiem ta pierwsza krzyknęła w stronę swojego rozmówcy: „Cicho!”. Odnoszę wrażenie, że preambuła każdej ustawy uchwalanej przez obecną władzę powinna brzmieć: „Cicho!” – macie milczeć, kiedy my w swojej mądrości uchwalamy prawo, a potem je pokornie wykonać.

Uchwalanie zmian kodeksu karnego z pogwałceniem procedur i przy wtórze uciszania krytyków jest przestępstwem przeciwko rozumowi. Kodeksy są najważniejszymi po konstytucji aktami prawnymi, dlatego ich zmiana powinna być szczególnie ostrożna. Odzwierciadlają to zasady zmiany kodeksów, nakazujące dłuższy namysł nad ich nowelizacją niż nad nowelizacją innych ustaw. Złamanie tych procedur było spowodowane potrzebą polityczną – w zmianach kodeksu karnego nie chodziło przecież o to, aby były mądre, ale aby dokonać ich szybko. W ten sposób można było pokazać społeczeństwu, że szeryf nie stracił impetu i walczy z przestępczością. Problem w tym, że jeszcze nigdy żadna zmiana ustawy sama w sobie przestępczości nie zwalczyła – nowe prawo musi być jeszcze wprowadzone przez kogoś w życie i odpowiednio zastosowane. Zmiana prawa bez namysłu, aby je tylko zmienić i zorganizować imponującą konferencję prasową, to legislacja gestów – zmiana tekstu ustawy jest łatwa, realne zwalczanie przestępczości jest dużo trudniejsze.

Ktoś może zapytać, czy mamy posunąć się do absurdu i kodeks karny konsultować z jego adresatami, czyli przestępcami. Nie musimy tego robić, choć nikt nie widzi problemu w konsultowaniu zabezpieczeń komputerowych z hakerami. Chodzi o dyskusję z tymi, którzy to prawo mają stosować i wiedzą, jak działa ono w praktyce. Takie konsultacje mogłyby być może doprowadzić władzę do wniosku, że samo podniesienie kar za przestępstwa pedofilskie nie zwalczy pedofilii. Mimo że surowość kar ładnie wygląda w telewizji, specjaliści wiedzą, że to poczucie nieuchronności kary odstrasza przestępców, a nie jej wysokość. Wiedzą także, że przyczyny popełniania przestępstw, w szczególności przestępstw pedofilskich, są bardzo złożone, i że to, jaka kara grozi aktualnie za dane przestępstwo, nie jest kluczowym elementem kalkulacji pedofila, który chce zaatakować dziecko. W zwalczaniu tego rodzaju przestępczości kluczowe są środki zaradcze, w postaci sprawnego systemu sygnalizacji wczesnych symptomów zachowań pedofilskich, przejrzystej procedury ich zgłaszania i sankcji za tuszowanie. Ich wypracowanie wymaga dyskusji z pedagogami, psychologami i wieloma innymi specjalistami. A taką dyskusję, jak powiedziano, obecna władza systemowo eliminuje z przestrzeni społecznej. W efekcie w teksańskim stylu zaostrza kary i liczy na to, że każdy pedofil przed atakiem skonsultuje nowy kodeks karny i mimo świadomości, że jego zachowanie najprawdopodobniej nie zostanie wykryte, a jego przełożeni mają tendencję do tuszowania, powstrzyma się od krzywdzenia dzieci, ponieważ potencjalna kara wzrosła.

Tytuł tego tekstu jest parafrazą tytułu znanego horroru. Nie bez przyczyny. To, co dzieje się z polską legislacją, to istny horror. Prawo, zwłaszcza prawo karne jest narzędziem ekstremalnie niebezpiecznym, zwłaszcza jeśli ktoś posługuje się nim bezmyślnie i w pośpiechu. Od czasu zniesienia kary śmierci już na szczęście nie pozbawia ono ludzi życia, ale może pozbawić majątku, rodziny czy wolności – jak ostatnio słyszeliśmy, na zawsze. W teorii legislacji sytuację bezmyślnych i błyskawicznych zmian prawa przedstawia się poprzez obraz małpy z brzytwą. W Polsce grasuje obecnie małpa z włączoną piłą łańcuchową – jej działania nie tylko nie przynoszą pożytku, ale mogą spowodować ogromne i nieodwracalne szkody. Miejmy nadzieję, że w tej sprawie przyjdzie rychłe opamiętanie.

Zmieniona wersja tekstu ukazała się wcześniej w Tygodniku Powszechnym.

Polska PiS: naród, socjalizm i brak państwa prawa

Zgodnie z tzw. prawem Godwina, osoba, która w dyskusji porówna przeciwnika do Hitlera albo nazistów, tę dyskusję przegrywa. Nie zamierzam porównywać Kaczyńskiego do Hitlera, a PiS do nazistów, bo oczywiście nie chcę tej dyskusji przegrać. Chcę tylko ocenić wizję państwa, którą Kaczyński przedstawił na konwencji w Lublinie i pokazać, że wiedzie ona nas w przepaść.

Doświadczenia Republiki Weimarskiej i niemieckiego totalitaryzmu nauczyły nas jednego – są takie wizje państwa i społeczeństwa, które dają ludziom w miarę normalne życie, i są takie, które dają ludziom nie dającą się zmierzyć rozpacz. Nie będzie nigdy w historii świata drugiego Hitlera, tak jak nie było Hitlera przed Hitlerem. Będą tylko wizje państwa mądre i głupie, takie, które mają dużą szansę powodzenia i takie, które tej szansy nie mają. Jeżeli jesteśmy stworzeniami racjonalnymi, powinniśmy się z historii nauczyć niepowtarzania wizji państwa, które się skompromitowały. Jarosław Kaczyński się niestety nie nauczył.

Na ostatniej konwencji w Lublinie przedstawił bowiem wizję państwa, która została wielokrotnie skompromitowana jako niezdolna do dostarczenia ludziom szczęścia i dobrobytu, o którym przywódca PiS tak wiele mówi. Ta wizja państwa jest oparta na czterech filarach: narodzie, państwie dobrobytu, jednolitości światopoglądowej i wyższości woli politycznej nad prawem. Jak pokazuje przeszłość ludzkości, kombinacja tych elementów produkuje mieszankę wybuchową nad którą jej twórcy nie potrafią w pewnym momencie zapanować. Omówmy jej składniki po kolei.

Kaczyński mówi: naszym celem jest państwo narodowe, bo nie ma demokracji poza państwem narodowym. To jest twierdzenie, które prowokuje dwa pytania. Pierwsze z nich, to pytanie o to, jak PiS rozumie naród. Czy tak, jak wskazuje nasza obecna Konstytucja, a więc jako „wszystkich obywateli Rzeczypospolitej”, także tych, którzy nie są Polakami z krwi? Czy też bardziej biologicznie? Długo już trwający flirt PiS ze skrajną prawicą i wygodna dla wszelkiej maści nacjonalistów polityka ich „rozumienia” mogą skłaniać do drugiej odpowiedzi. A więc Polska dla Polaków, ksenofobiczna, zamknięta na innych. Słaba Polska sanacyjna, nie wielka I Rzeczpospolita, od morza do morza, czerpiąca z bogactwa swojej różnorodności narodowej i silna tolerancją.

Drugie pytanie: dlaczego Kaczyński mówi, że demokracja nie jest możliwa poza państwem narodowym? To wyraźny atak na Unię Europejską, bo to Unię antyliberałowie w stylu Orbana i Salviniego oskarżają się o niedemokratyczność ze względu na jej ponadpaństwowość, a więc niezdolność do czerpania legitymacji z woli konkretnego narodu. Kaczyński nie wierzy w Unię Europejską i gdyby nie ogromne poparcie Polaków dla naszego w niej członkostwa chętnie by nas z niej wyprowadził. Nie mogąc tego zrobić, PiS systematycznie niszczy pozycję Polski w UE, co jest strategią samobójcy. Tymczasem Unia jest sojuszem, który zapewnił najdłuższy w jej historii pokój. Antyunijność to antypolskość – to chęć izolowania Polski i chęć zniszczenia europejskiego pokoju.

Drugi element wizji państwa PiS to „państwo dobrobytu”. Umieszczam tę nazwę w cudzysłowie, ponieważ nie o wizję rzeczywistego welfare state tu chodzi. Prawdziwe państwo dobrobytu jest w rzeczywistości produktem myśli liberalnej, nie socjalistycznej, i jest powiązane nierozerwalnie z pełną racjonalnością gospodarczą i praworządnością. Wizja Kaczyńskiego natomiast to wizja nieracjonalnego rozdawnictwa, opartego na wizji ekonomicznej, zgodnie z którą pieniądze biorą się z bankomatu.

Prawdziwe państwo dobrobytu musi przede wszystkim umieć dobrze liczyć, a Polska już od dawna nie liczy, łudząc się, że koniunktura gospodarcza będzie trwać wiecznie. Nie będzie, a rozdawnictwo dramatycznie podniesie poziom oczekiwań, który, w przypadku kryzysu ekonomicznego, spowoduje wielką narodową frustrację. Nie oskarżam PiS-u o hitleryzm – oskarżam o to, że przygotowuje grunt pod wielki narodowy gniew, podobny do tego, który trawił Republikę Weimarską, gdy przyszedł światowy kryzys lat trzydziestych, kiedy ludzka frustracja wyniosła nazistów do władzy. Ponieważ znamy historię, wiemy, co się później zdarzyło.

Oprócz wizji biologicznego i odizolowanego od Europy narodu, wizji nieracjonalnego rozdawnictwa bez liczenia jego skutków, w państwie Kaczyńskiego ma panować jednolitość poglądów, gwarantowana ciężką ręką Kościoła katolickiego. Skoro poza Kościołem panuje nihilizm, to oznacza przecież, że poza Kościołem nie ma żadnego porządku wartości, który wart byłby realizowania. Jak zachowa się silne państwo, kiedy jakiś pisarz, reżyser czy twórca poprosi o finansowanie aktywności promującej inny niż katolicki porządek wartości? Czy państwo Kaczyńskiego będzie promować nihilizm? Toż byłaby to czysta niegospodarność, po cóż bowiem promować coś, co nie ma żadnej wartości.

Twierdzenie o nihilizmie poza Kościołem jest zapowiedzią kontynuacji finansowej cenzury, którą PiS od czterech lat uprawia i właśnie zapowiedział, że będzie uprawiał dalej. Cenzura ta polega na finansowaniu tylko takich mediów i tylko takiej twórczości, która jest zgodna z wiodącą wizją światopoglądową, a odbywa się na przykład przez kanalizowanie wydatków reklamowych spółek Skarbu Państwa w odpowiednim, akceptowanym przez władzę kierunku. Co gorsza – może skutkować podobnym finansowaniem badań naukowych. Taka cenzura powoduje zabijanie różnorodności, a brak różnorodności powoduje degenerację. Nie bez przyczyny największe dokonania naukowe ludzkości, w tym odkrycia Newtona, nastąpiły po zakończeniu wojny trzydziestoletniej, która była także ostatecznym upadkiem jednolitego światopoglądu Kościoła katolickiego. To wolność twórcza i różnorodność poglądów była mechanizmem, który zaledwie trzysta lat później pozwolił ludziom zwalczyć choroby zakaźne i stanąć na Księżycu. Okazało się, że poza Kościołem może także być dobro, a nie tylko nihilizm. Tej tezie Kaczyński w Lublinie zaprzeczył.

Wreszcie czwarty filar: wola polityczna ponad państwem prawa. Kaczyński oskarżył polskie sądy i trybunały o zamach stanu, o to, że zamiast demokracji mamy „trybunalską” wizję państwa, gdzie sądy mogą absolutnie wszystko, a politycy nic. To pogląd, który nie przestaje mnie zadziwiać. W czasie jednego z programów w TVP Info zapytałem Bronisława Wildsteina, czy zna jakikolwiek kraj, w którym sędziowie wprowadzili totalitaryzm, bo ja znam wiele takich, w których totalitaryzm wprowadzili politycy. Wildstein odpowiedział, że krajem, w którym totalitaryzm wprowadzili sędziowie, są Stany Zjednoczone. Pomyślałem wtedy: daj nam, Boże, taki totalitaryzm!

Jak pisał John H. Ely, wszystkie instytucje państwa prawa, takie jak podział władz, istnienie sądu konstytucyjnego i kontrola prawa nad polityką są po to, aby już nigdy nie powtórzył się Holocaust. To mocne i emocjonalne stwierdzenie jest bardzo racjonalne. Holocaust z punktu widzenia teorii demokracji to sytuacja, w której większość, swoją polityczną wolą wyizolowała i zabiła mniejszość. Holocaust zdarzył się, bo dla politycznej woli większości zabrakło jakichkolwiek hamulców. Takim hamulcem są silne, niezależne od polityków instytucje państwa prawa chroniące prawa mniejszości przed atakiem większości. Takimi instytucjami w Polsce są Trybunał Konstytucyjny, sądy i Rzecznik Praw Obywatelskich. Wszystkie te instytucje PiS albo faktycznie zlikwidował, albo drastycznie osłabił. Jednocześnie osłabiając je, wszedł w wielki konflikt z Unią Europejską, w którym Polska ponosi ogromne szkody, a benefitów nie widać (widać za to kompletną degrengoladę moralną odnowionej sędziowskiej elity).

Chciałbym, aby Jarosław Kaczyński, kreujący swoją wizję państwa, zadał sobie jedno pytanie: jak będzie wyglądać Polska w momencie, w którym spadnie na nią poważny ekonomiczny kryzys, co, jak się zdaje, jest bardzo prawdopodobne w kolejnych latach. Ta Polska będzie państwem izolowanym w Europie i społeczeństwem z ogromnymi, rozbudzonymi oczekiwaniami finansowymi. Będzie państwem właściwie wychodzącym z Unii Europejskiej, ponieważ dalsze niszczenie państwa prawa spowoduje zmniejszenie płynących do Polski europejskich funduszy i poparcie dla Unii istotnie spadnie. Jeśli w takie państwo uderzy ekonomiczny kataklizm, wywoła on ogromną frustrację i gniew społeczny, który zawsze kończy się szukaniem kozła ofiarnego (którego zresztą Kaczyński zapewne chętnie wskaże). Co więcej, ten gniew zrealizuje się w kraju, który nie będzie miał już żadnych bezpieczników, chroniących mniejszość przez agresją większości.

Nie zamierzam porównywać Kaczyńskiego do Hitlera, a PiS do nazistów. Znam prawo Godwina. Ale oskarżam wizję państwa, którą Kaczyński zaproponował, o rzecz najgorszą: o bezdenną głupotę. Cała ludzka historia pokazuje, że izolowany, oparty na chowie wsobnym biologiczny naród, który żyje ponad stan i niszczy swoje ekonomiczne sojusze, który zabija różnorodność i który osłabia instytucje zapewniające pokojowe współistnienie większości i mniejszości, jest skazany na porażkę, bo jest skazany na konflikt. Co zrobi PiS, kiedy ten konflikt wybuchnie? Na kogo wtedy zwali winę?

Tekst ukazał się wcześniej w Gazecie Wyborczej.

Polska Watergate

17 czerwca 1972 roku, w Waszyngtonie, grupa pięciu mężczyzn została przyłapana na nielegalnych działaniach, mających na celu zdyskredytowanie politycznych przeciwników prawicowego rządu. Jak stwierdził później Mark Felt, jeden z bohaterów tej historii, nie byli to zbyt bystrzy faceci. Prawie dokładnie po dwóch latach od tego momentu, Prezydent Nixon został zmuszony do rezygnacji ze stanowiska, ze względu na swoje związki z kampanią oczerniania opozycji i kłamstwa, których dopuścił się w czasie jej wyjaśniania. Afera Watergate, bo o niej mowa, na zawsze odmieniła Amerykę, pokazując, że ludzie powołani do przestrzegania najwyższych standardów mogą bardzo nisko upaść.

Ujawnione w ostatnim tygodniu działania wiceministra Piebiaka oraz kilku innych osób, mające na celu zdyskredytowanie krytyków rządu PiS, noszą pewne podobieństwo do Watergate, matki wszystkich afer. Oto grupa ludzi pracujących dla prawicowego rządu wykorzystuje w nielegalny sposób informacje mające poniżyć jego przeciwników. Prawicowy rząd twierdzi, że nie ma żadnej wiedzy o tych działaniach, i odcina się od nich. W tym tłumaczeniu nic jednak nie trzyma się kupy, w tle sprawy jest finansowanie tych działań z pieniędzy rządowych, a powiązania przyłapanej grupy sięgają na sam szczyt państwowej administracji. Czy afera Piebiaka to polska Watergate?

Analogie są potrzebne, jeśli mogą być pouczające. Ta, jak się zdaje, jest. Watergate pokazała, że rząd mający usta pełne sloganów o wartościach, może być podły. Że ci, których naród powołał do wierności prawu, mogą je bezczelnie łamać, aby zrealizować swój polityczny interes. Pokazała także, że jedynym antidotum na niemoralność władzy jest niezależny system publicznych bezpieczników w postaci niezależnego sądownictwa i niezależnych mediów. Warto prześledzić te analogie, aby wyciągnąć z nich lekcje dla Polski.

Pierwsza analogia to łamanie prawa przez strażników prawa. Działania grupy partyjnych nominatów do Ministerstwa Sprawiedliwości, KRS i Sądu Najwyższego wobec sędziów krytykujących zmiany w sądownictwie nie są po prostu elementem wszechobecnego współcześnie hejtu, i nie powinno się ich rozpatrywać wyłącznie w kategoriach moralnych. Te działania noszą znamiona poważnych naruszeń prawa, np. ujawnienia danych osobowych prześladowanych sędziów osobom trzecim, przestępstwa zagrożonego karą nawet trzyletniego więzienia. Zachęcanie do uporczywego nękania (do stalkingu) i podżeganie do zniesławiania to także przestępstwa, podobnie jak przekroczenie uprawnień oraz współdziałanie w zorganizowanej grupie mającej na celu przestępstwo. Portal Dogmaty Karnisty wskazuje sześć potencjalnych przestępstw, których mogli się dopuścić bohaterowie Piebiak-gate, co pokazuje, że sprawa w sensie prawnym jest bardziej niż poważna.

Powraca więc starożytne pytanie Juwenalisa – jeśli strażnicy prawa je naruszają, kto ma pilnować samych strażników? O ile tzw. system checks and balances, a więc system konstytucyjnych zabezpieczeń przed samowolą prawną władzy, opierający się na niezależnej prokuraturze, sądach i mediach działał w latach 70. w USA całkiem dobrze, o tyle w Polsce w przypadku prokuratury nie działa wcale, a w przypadku sądów jest poważnie osłabiony. Na szczęście, choć trzecia władza została wprowadzona przez PiS w głęboki kryzys, wciąż można mówić o niezależności władzy czwartej, a więc wolnych mediów, które w omawianej sprawie już wykonały ogromną pracę. Pytanie tylko jak długo – w szufladach rządu PiS czai się już przecież projekt „repolonizacji” mediów, który mimo tej fantazyjnej i patriotycznej nazwy jest zwykłym planem zamknięcia dziennikarzom ust.

Jeśli jednak mamy wyciągnąć wnioski z Watergate dla naszej sytuacji, to trzeba pamiętać, że kluczową rolę w jej ujawnieniu odegrał ostatecznie Sąd Najwyższy USA, który swoim wyrokiem nakazał administracji Nixona ujawnienie opinii publicznej kluczowych dla afery informacji. Tu nasza analogia sygnalizuje nam pierwszy problem. W ostatnich czterech latach rząd PiS pokazał wielokrotnie, że wyroki sądów mało go obchodzą. Mało go obchodziły wyroki Trybunału Konstytucyjnego, mało go obchodzi niedawny wyrok sądu administracyjnego, nakazujący, nomen omen, ujawnienie opinii publicznej ważnych dla działania państwa informacji o podpisach pod listami poparcia do KRS. Jaki zresztą sąd najwyższy miałby PiS do czegokolwiek przymusić, skoro jest on coraz bardziej napakowany partyjnymi nominatami, a co najmniej jeden z nich jest nawet bezpośrednio zamieszany w sprawę, ponieważ prawdopodobnie zachęcał do akcji nienawiści wobec Małgorzaty Gersdorf.

Afera Piebiaka pokazuje w całej pełni rozpaczliwą sytuację, w której znalazła się Polska. Demontaż państwa prawa spowodował, że kiedy strażnicy prawa łamią prawo, nie ma kto ich pilnować. Państwo trzymane w ręku jednej osoby nie będzie przecież tej ręki kąsać. Jak mówił, Bob Woodrow, jeden z nieustępliwych dziennikarzy, którzy doprowadzili do ujawnienia afery, „Watergate stanowi modelowe studium przypadku relacji i uprawnień poszczególnych władz. Jest to także moralny spektakl ze smutnym i dramatycznym zakończeniem”. Istnieje niestety ryzyko, że Piebiak-gate, które niewątpliwie jest moralnym, smutnym i dramatycznym spektaklem, będzie stanowić modelowe studium upadku podziału władz – ich niezdolności do wzajemnego kontrolowania, niezdolności do pilnowania strażników.

Druga lekcja z analogii pomiędzy skandalem w polskim Ministerstwie Sprawiedliwości a Watergate to lekcja hipokryzji władzy. I w USA, i w Polsce, prawicowe rządy cechuje wyjątkowe upodobanie do moralizowania. W pewnym sensie ideą przewodnią prawicy jest założenie, że ludzie nie są sami z siebie zdolni do postępowania zgodnego z moralnością, dlatego zadaniem rządu jest ich tej moralności nauczyć. Stąd ulubionymi postaciami prawicy są rozmaitej maści szeryfowie – nieosiągalne wzorce wszelkich cnót, które same postępują nienagannie, a tych, którzy robią inaczej, szybko i sprawnie sprowadzają na dobrą drogę.

Szok powodowany kiedyś przez Watergate, a teraz przez Piebiak-gate, jest szczególny, ponieważ okazuje się, że ci, którzy wciąż mówią o moralności, sami są głęboko niemoralni. Opinii publicznej trudno jest uwierzyć w słowa i czyny, które ukazują zepsucie niebywałej miary. Są przecież w zapisanych rozmowach rzeczy straszne – porównywanie ludzi do psów, odwoływanie się do „ostatecznego rozwiązania” (Endlosung) poprzez dobicie przeciwnika plotką o aborcji, jest nawet targanie pamięci bohaterów prawicy, przez porównywanie hejterki do Inki. Jednocześnie jest ciągle mowa o wartościach najwyższych: o działaniu dla dobra kraju, o patriotyzmie. Ta obrzydliwa mieszanka może przyprawić o nudności.

Niestety, upadek moralny na szczytach polskiej władzy nie jest przypadkiem, ale efektem prowadzonej systematycznie polityki. Pomysł PiS na „naprawę” polskiego sądownictwa opiera się od początku na absurdalnym założeniu. Aby było lepiej, należy usunąć ze stanowisk naturalnych liderów środowiska sędziowskiego i zastąpić ich ludźmi z dołu hierarchii sędziowskiej. Należy wyrzucić z TK, KRS i Sądu Najwyższego najbardziej doświadczonych sędziów i powołać na ich miejsce ludzi, którzy w normalnych warunkach nigdy powołani do tych organów by nie zostali. W efekcie, na szczyty hierarchii sędziowskiej trafiają ludzie mali, katapultowani tam wolą polityczną, nie własnymi zasługami. Stąd te błyskawiczne kariery rozlicznych Dyzmów, stąd ignorancja i arogancja widoczna w działaniach jawnych i jeszcze bardziej widoczna w ich działaniach niejawnych, które właśnie odkrywamy.

Niemoralność osób zaangażowanych w aferę Piebiaka jest prostą konsekwencją polityki personalnej PiS, która nie rozumie, że na szczyt hierarchii państwa trzeba wspinać się długo i powoli, jak na ośmiotysięcznik. Każdy etap tej wspinaczki jest testem wytrzymałości i przydatności danej osoby do wejścia wyżej. Na każdym z poziomów trzeba także jakiś czas pozostać, jeśli wcześniej się na nim nie było, bo w przeciwnym razie szybka kontynuacja wspinaczki skończy się źle. W życiu jak w górach, jeśli ktoś wspina się zbyt szybko, szybko upada, fizycznie bądź moralnie, i obserwowany przez nas skandal jest tego najlepszym dowodem. PiS, często powołujący się na Biblię, naruszył w swojej polityce personalnej biblijną zasadą wierności w rzeczach małych, która musi poprzedzać wierność w rzeczach wielkich. I teraz za to płaci, tak jak płacili za to republikanie po Watergate. Prezydent Ford, który zastąpił ustępującego w wyniku afery Nixona, stwierdził przecież, że z Watergate płynie jedna polityczna nauka: nigdy więcej nie można pozwolić, aby aroganccy polityczni nastolatkowie ominęli szczeble normalnego publicznego awansu. Innymi słowy, błyskawiczny awans wynosi na szczyty nieprzygotowanych i to zawsze kończy się źle.

I wreszcie trzecia lekcja płynąca z porównania skandalu w Ministerstwie Sprawiedliwości z aferą Watergate: nie można być na tyle naiwnym, aby sądzić, że działania dobre dla władzy, prowadzone przez ludzi związanych z władzą, są prowadzone bez wiedzy i woli tej władzy. Premier Morawiecki, mówiąc o dymisji Piebiaka „sądzę, że to kończy sprawę”, ujawnił wiele: to zdanie wypowiedziane zbyt szybko pokazuje, że premier bardzo by tego chciał, a jednocześnie użycie w nim osłabiającego słowa „sądzę” dowodzi jego poważnych wątpliwości, że tak się stanie.

I dobrze, że premier ma takie wątpliwości, bo tak się stać nie powinno – afera Piebiaka zaczyna się od Piebiaka, tak jak afera Watergate zaczęła się od budynków Watergate. Ale Watergate skończyła się na spektakularnym upadku politycznym Nixona, choć wygrał on jeszcze wybory, które nastąpiły po jej ujawnieniu. Jak skończy się afera Piebiaka? Kto będzie polskim Nixonem?
Ponieważ Piebiak raportuje swoje działania „Szefowi”, to on jest naturalnym kandydatem do tej roli. Trzeba tego Szefa odnaleźć, nawet gdyby zapewniał, że nic o sprawie nie wiedział, i nawet, gdyby zachowywał się jak żandarm z „Casablanki”. Ten, który przez trzy czwarte filmu przesiaduje w kasynie, korzystając z jego uciech, aby w pewnym momencie wstać i powiedzieć: „jestem oburzony – tutaj uprawia się hazard” i aresztować innych grających.

Watergate daje i w tym zakresie pewną lekcję. Wspomniany na początku Mark Felt, pracownik FBI, pomagający dziennikarzom badającym aferę, instruował ich w następujący sposób: „kiedy badasz spisek taki, jak ten, lina musi się powoli zaciskać wokół każdej szyi. Zaczynasz od najdalszych końców, zdobywasz dowody (…) Potem idziesz o poziom wyżej i robisz to samo na następnym poziomie. Jeśli od razu strzelisz zbyt wysoko i nie trafisz, wszyscy zaangażowani poczują się uspokojeni. Tak badają spiski prawnicy. Jestem przekonany, że inteligentni dziennikarze też tak powinni robić. Wy tak powinniście robić”.

Afera Piebiaka zdarza się Polsce w złym momencie. Jak powiedziano, osłabione państwo prawa może sobie z nią nie poradzić, skoncentrowanie władzy w rękach partii rządzącej nie będzie ułatwiać jej rozwiązania. Ale ujawnienie przestępczych działań władzy w aferze Watergate dokonało się dzięki tytanicznej pracy dziennikarzy i to dziennikarze mogą doprowadzić do końca polską Watergate. System publicznych, konstytucyjnych bezpieczników obejmuje także wolność prasy i ten bezpiecznik na szczęście nie został jeszcze wyłączony. Wciąż jest więc nadzieja, że czwarta władza może wyręczyć władzę trzecią. I niech tak się stanie.

Tekst ukazał się w Gazecie Wyborczej.

Nienawiść a rządy narcyzów

Są różne władze – mądrzejsze i głupsze, ładniejsze i brzydsze, skuteczne i niezdolne do realizacji żadnego planu. Z każdą da się wytrzymać, o ile pozwala ludziom w miarę spokojnie żyć. Wtedy głupotę władzy rekompensuje mądrość lokalnych wspólnot, jej brzydotę da się nadrobić kontaktem z estetycznie zadowalająca sztuką, a frustracja spowodowana nieskutecznością na szczytach władzy wyzwala często zaradność tych, którzy na dole muszą wziąć sprawy w swoje ręce.

Zdarza się jednak czasami władza narcystyczna i z taką wytrzymać trudno. Władza taka ze swojej natury musi wejść w centrum ludzkiego życia, musi ludzi skłócić, nauczyć nienawiści do siebie nawzajem. Z władzą narcystyczną nie da się normalnie żyć. Taka władza lokalne wspólnoty zaatakuje nienawiścią, sztukę, której nie rozumie, zniszczy, a zwyczajnych ludzi nauczy bezradności, aby już zawsze byli od niej zależni.

Oskarżam władze PiS o skrajny narcyzm. To stwierdzenie może nie brzmi jak świetny slogan wyborczy. Ale oskarżenie o narcyzm jest w rzeczywistości oskarżeniem o skrajną nienawiść – do innych, ale i do siebie. Jest oskarżeniem o to, że jeśli ktoś czuje się wewnętrznie słaby i gorszy, to musi to poczucie gorszości przelać na innych. Musi innych zmanipulować, skłócić, musi wydobyć z nich to, co w ludziach najgorsze. Musi to zrobić, bo wtedy choć przez chwilę czuje, że nie jest sam – że społeczeństwo pełne nienawiści upodobniło się do niego samego.

Tylko ty i ja, kochanie

W marcu 2017 roku w The Huffington Post pojawił się artykuł Julie L. Hall „Tylko ty i ja, kochanie. Gierki narcystów”. Był to artykuł zupełnie niepolityczny, poświęcony narzędziom manipulacji, jakie wobec swoich rodzin stosują osoby narcystyczne. Jeśli jednak uznać, co znajduje pewne podstawy naukowe, że psychologia indywidualna znajduje swoje odbicie w psychologii zbiorowej, można artykuł o narcystycznych gierkach odnieść do polityki.

Wtedy pod postać narcystycznego rodzica lub małżonka podstawimy polityka, a jako rodzinę będziemy traktować społeczeństwo, którym ten polityk rządzi. Taka zamiana ról jest niezwykle pouczająca i wiele wyjaśnia. Czyni ona prawdopodobną tezę, że Polską rządzą obecnie skrajni narcyści. Jak się bowiem okazuje, władza PiS gra we wszystkie gierki, w które osoby narcystyczne zwykle grają, a spośród nich najważniejszą jest gra w nienawiść.

Osobowość narcystyczna, jak czytamy w artykule, dysponuje szerokim wachlarzem narzędzi, którymi broni się przed wszechogarniającym i niemożliwym do zniesienia poczuciem niższości. Różne mogą być źródła tego poczucia niższości: niepowodzenia w karierze zawodowej, takie jak niezdane egzaminy zawodowe czy brak awansu, niepowodzenia w miłości i życiu rodzinnym, ale także pech. Takim pechem dla narcyzów jest obecność wokół nich innych, wielkich i bohaterskich postaci, na przykład wielkich przywódców, którzy obalili komunizm. Głęboko ukryte poczucie niższości wyzwala potrzebę jego zwalczania. A najlepszym sposobem tego zwalczania jest umocnienie się narcysty w poczuciu, że on jest dobry, a inni są źli, a następnie przekonanie innych, że tak właśnie wygląda świat.

Jak pisze J. L. Hall, narcyści to mistrzowie prania mózgów – nigdy nie ustają w wysiłkach, aby zmanipulować innych i zmusić ich w ten sposób do podtrzymania nieprawdziwej wizji rzeczywistości. W tej wizji narcyści są chodzącymi ideałami: bez wad, bez win, zawsze mają rację i z tego powodu powinni być ciągle podziwiani. Ta wizja odniesiona do polityków obecnie rządzących Polską jest niezwykle adekwatna. Cokolwiek robią, robią dobrze. Nie ponoszą żadnej winy – wszystko jest winą poprzedników („przez osiem lat rządów PO-PSL…”), albo złych ludzi, którzy im przeszkadzają, np. nauczycieli, lekarzy albo samorządowców. Są prawi i sprawiedliwi, nawet jeśli pod ich nosem dzieje się czyste zło. Wtedy także winę zwalają na innych, samemu uznając się za modelowy przykład wszelkich zalet i oczekując przyznania sobie medalu. Jednocześnie ich głównym sposobem odnoszenia się do świata zewnętrznego jest uzależnianie od siebie słabych i nienawidzenie silnych, czyli takich, którzy uzależnić się nie dadzą. Marzeniem narcysty jest rzeczywistość, w której osoby mu podlegające tak boją się i nienawidzą innych, że są w całości zdane na jego łaskę i niełaskę.

Dysonans poznawczy

Julie L. Hall wymienia cechy charakteryzujące narcyza. Większość z nich jest związana z poczuciem nienawiści oraz potrzebą jej uzewnętrzniania wobec innych. Pierwszą cechą jest potrzeba wprowadzenia innych w dysonans poznawczy. Narcysta musi zakłamać rzeczywistość, bo w tej prawdziwej jest zazwyczaj nikim. Co więcej, zrobi wszystko, aby ci, którzy go otaczają, taką zakłamaną wersję rzeczywistości uznali za prawdziwą. Dlatego polityk-narcysta wprowadza społeczeństwo w „krainę na opak”, a więc miejsce, w którym przekonuje je, że rzeczywistość jest inna, a nawet przeciwstawna tej, którą społeczeństwo postrzega. To powoduje dezorientację – ludzie widzą jedną rzeczywistość, a polityk-narcysta za pomocą propagandy wmawia im, że jest ona zupełnie inna. W tej zniekształconej rzeczywistości, jak pisze Hall „czarne jest białe, dobre jest złe, a fałsz jest prawdą”.

Skąd my to znamy? W „krainie na opak” wykreowanej przez PiS wynik głosowania 1:27 nie jest sromotną porażką, jest wielkim zwycięstwem. Niezdolność do zajęcia jakiegokolwiek ważnego unijnego stanowiska nie jest dowodem słabości – jest dowodem siły. Dymisja marszałka sejmu nie jest kompromitacją – jest dowodem jego wysokich standardów moralnych. „Kraina na opak” sięga oczywiście także w przeszłość. Przywódcą strajku w Stoczni Gdańskiej był wprawdzie Lech, ale Kaczyński, nie Wałęsa. Ten ostatni z kolei nie był bohaterem, jak opisują go wszystkie światowe podręczniki historii, ale zdrajcą i sprzedawczykiem. Bohaterami byli natomiast niektórzy biegający po lesie mordercy dzieci.

Ciągłe propagandowe kłamstwa prowadzą do zwątpienia obywateli w swoje zdolności poznawcze. Zwłaszcza, że polityk-narcysta ciągle te zdolności poznawcze kwestionuje. Myślałeś, że szczepionki są dobre? Myliłeś się – antyszczepionkowcy mają argumenty przeciwne, a my wysłuchujemy ich w parlamencie, więc są to argumenty ważne. Wydawało ci się, że energetyka węglowa jest szkodliwa dla środowiska? Ty głuptasku, jest wprost przeciwnie – jest najbardziej środowisku przyjazna. I tak codziennie, aż obywatel nie będzie już niczego pewny i nie pozostanie mu nic innego, jak pełne zaufanie do władzy i jej propagandowej tuby.

Dziel i rządź

Ciągłe zakłamywanie rzeczywistości powoduje poczucie zagubienia, na które liczy polityk-narcysta. Zagubienie bowiem ułatwia dzielenie społeczeństwa, a dzielenie z kolei ułatwia rządzenie, zgodnie ze starą zasadą divide et impera. Jak pisze Hall, narcysta rozbija relacje, dzieli i skłóca ludzi, nastawiając ich przeciwko sobie.

Tak też zachowują się politycy PiS. Wystarczy przypomnieć narrację o lepszym i gorszym sorcie, o patriotach i zdrajcach, o tych, którzy stali ta, gdzie stało ZOMO i tych, którzy stoją z nimi. Polityk-narcysta czyni z życia publicznego arenę krwawej konkurencji i terroru. Lubi, kiedy ktoś spoliczkuje przeciwnika politycznego publicznie, nie pochwala, ale „rozumie” przejawy fizycznej agresji wobec myślących inaczej, a nawet „rozumie” grożenie śmiercią Prezydent Gdańska. Narcysta podżega do walki, wskazując, czyje działania należy pochwalać, a kogo trzeba zniszczyć przez uczynienie kozłem ofiarnym.

Arena publiczna przestaje być pod rządami narcysty przestrzenią debaty, staje się przestrzenią walki. Na tej arenie obywatele zamiast na realizacji wspólnego dobra są skupieni na unikaniu i wyprowadzaniu ataków. Idealnym przykładem takiego podejścia jest nagonka na sędziów. Nie ma debaty nad reformą sądownictwa, jest niszczenie przeciwników tej reformy: najpierw przez prymitywną kampanię bilboardową, a potem przez szajkę hejterów pracujących auspicjami Ministerstwa Sprawiedliwości. Napuszczanie ludzi na sędziów, a także na lekarzy, na nauczycieli i na osoby z niepełnosprawnościami staje się codziennością. Nawet pomoc tym ostatnim odbywa się według zasady „dziel i rządź”: tak bardzo chcecie im pomóc, to nałożymy na was specjalny podatek. Następnym razem będziecie mniej chętni do pomocy.

Przenoszenie własnych wad na innych

Według Hall głównym narzędziem manipulacji używanym przez narcystę jest projekcja, czyli przypisywanie jego własnych słów, cech, działań i motywów innym. Jak pisze: „jeśli on skłamał, ty jesteś kłamcą, jeśli on zachowuje się dziecinnie, ty jesteś niedojrzały, jeśli cię obraził, ty jesteś nadwrażliwy”. Takie przenoszenie jest formą obrony siebie poprzez atak, jest metodą wybielania siebie przez oczernianie innych.

Mechanizm projekcji wyjaśnia fascynujące zjawisoa symetrycznego oskarżenia, wiele razy stosowane przez propagandę PiS. Kiedy wyszło na jaw, że prominenci PiS korzystali ze służbowych samolotów dla celów prywatnych, maszyna propagandowa oskarżyła o takie działanie Donalda Tuska. Kiedy ujawniono aferę hejterską w Ministerstwie Sprawiedliwości, ta sama maszyna oskarżyła o identyczne działanie opozycyjnego posła Brejzę. Z projekcją mamy do czynienia, kiedy Jarosław Kaczyński po czterech latach niszczenia sądów i ograniczania prawa do zgromadzeń mówi, że broni praworządności i wolności przed tymi, którzy chcą ją Polakom zabrać. Oczywistym przeniesieniem jest także sytuacja, w której Premier Morawiecki oskarża opozycję o kontrolowanie mediów w momencie, w którym rząd PiS zmienił telewizję publiczną w swojego klakiera.

Efektem projekcji jest także oskarżanie wszystkich o to, że wobec PiS i jego zwolenników stosują mowę nienawiści. Wyjaśnienie jest dość proste: ponieważ narcysta często nienawidzi, równie często oskarża innych o nienawiść. Nigdy w historii Polski po 1989 roku telewizja publiczna w tak straszliwy sposób nie atakowała przeciwników rządu – zarówno indywidualnie, jak prezydenta Adamowicza, jak i zbiorowo, poprzez faszystowskie w swojej idei filmiki dehumanizujące opozycję, czy poprzez obrzydliwe ataki na grupy zawodowe, które ośmieliły się władzy sprzeciwić. Nigdy także tak propaganda rządowa tak głośno nie krzyczała, że to przeciwnicy rządu sieją nienawiść.

Jak pisze Hall, narcysta najczęściej projektuje na innych poczucie wstydu, które ciągle ma, a z którym nie może sobie poradzić. Dlatego jest pierwszy w kolejce do upominania, krzyczenia, a nawet fizycznej agresji wobec innych – kiedy ich zmusza do wstydu, sam czuje się lepiej. Z tego samego powodu nic tak nie cieszy narcysty, w tym narcysty-polityka, jak upadek czyjegoś autorytetu, w którym to upadku narcysta oczywiście pomaga. Przypisanie agenturalnej przeszłości bohaterowi czy pokazanie, że wielki pisarz zdradzał, daje narcyście nieopisaną radość. Oto już nie ma wielkich, więc jest on w swojej małości im równy.

Kampania oczerniania

„Narcyści angażują się w kampanie oczerniania innych, aby ich zdyskredytować w ramach swojej rodziny bądź w sferze społecznej”, pisze Hall. Narcysta oczernia kogoś, kto przejrzał jego strategię manipulacji. Oczernia kogoś profilaktycznie, aby ukryć swój własny atak na tę osobę bądź grupę. Narcysta może prowadzić szeroką kampanię nienawiści także z bardziej błahych powodów, takich na przykład jak zazdrość.

Kampanie te są dobrze zorganizowane i długotrwałe. Co ciekawe, jak pisze Hall, w kampaniach oczerniania narcyści korzystają często z osób nazywanych „latającymi małpami”. Nawiązując do latających małp, które w „Czarnoksiężniku z Oz” pomagają wiedźmie, Hall określa w ten sposób ludzi, których narcysta zmanipulował i które kampanie nienawiści prowadzą za niego. Doświadczyliśmy takich latających małp nie tylko w aferze hejterskiej Piebiaka, ale doświadczamy ich codziennie w mediach społecznościowych, gdzie politycy PiS wspierają słowem wdzięczności i otuchy najgorszej maści hejterów, a ci z wdzięcznością wcielają się w ich bojówki i atakują wskazany cel.

Najbardziej perfidne wykorzystywanie innych do siania nienawiści można zaobserwować w programach telewizji publicznej. Niektóre z nich są wręcz oparte na zebraniu w studiu ludzi prawdziwie skrzywdzonych przez los, wzburzeniu ich emocji, a następnie skierowanie ich gniewu wobec wskazanego przez prowadzących kozła ofiarnego.

Kampanie oczerniania prowadzone wobec opozycji, Unii Europejskiej, George’a Sorosa, samorządowców, środowisk LGBT, Rzecznika Praw Obywatelskich, Trybunału Konstytucyjnego sprzed przejęcia, KOD-u, Gazety Wyborczej, lekarzy-rezydentów, sędziów, adwokatów i Bóg wie kogo jeszcze, są znakiem rozpoznawczym narcystycznych rządów PiS. Nigdy w ostatnich trzydziestu latach tak zmasowanej kampanii nienawiści nie prowadzono, a ci, którzy uważają, że kampanią taką były słowa „o moherowych beretach” czy też akcja „zabierz babci dowód” albo stracili jakąkolwiek miarę porównania, albo stosują ulubioną przez narcystów, a wspomnianą powyżej technikę przeniesienia swoich win na innych. Nad „krainą na opak”, którą stworzył PiS, powiewa wielka, czarna flaga nienawiści i to ona jest symbolem IV Rzeczypospolitej.

Jak przeciwstawić się narcyście?

Julie L. Hall pisze, że narcysta to tyran, tchórz, kłamca i szalbierz w jednej osobie. Życie z narcyzem to męka i trauma dla rodziny, która traci poczucie kontaktu z rzeczywistością, zaczyna się wzajemnie nienawidzić i zostaje w pełni od narcyza uzależniona. Aby swój wpływ na tak zranioną rodzinę zwiększyć, narcysta stosuje technikę „zasysania”: kiedy widzi, że ktoś może wyzwolić się spod jego wpływu, staje się miły, normalnieje, obiecuje nagrody, materialne i niematerialne. W ten sposób jeszcze skuteczniej manipuluje.

Pełna takiego „zasysania” jest kampania wyborcza PiS. Uśmiechy przykrywają nagle twarze, które jeszcze chwilę temu wyzywały ludzi od zdradzieckich mord, a niezdecydowanym obiecuje się złote góry, jeśli tylko zgodzą się poprzeć obiecujących. Jednocześnie jasne jest, że te obietnice spełni się zabierając innym, a przy okazji uda się – tak jak w przypadku podatku „solidarnościowego na potrzeby osób z niepełnosprawnościami – skłócić biednych z bogatymi, przedsiębiorców z pracownikami, obecnych emerytów z tymi, którzy na te emerytury pracują.

Nie dajmy się ponownie zmanipulować. Jest mi wszystko jedno, kto wygra wybory, ale nie chcę, aby wygrali je narcyści, którzy nie ustaną, dopóki nie skłócą wszystkich ze wszystkimi i nie uczynią nienawiści narodowym sportem Polaków. Jak pisze J. L. Hall, życie z narcyzem to ciągła trauma, dlatego jedynym skutecznym ratunkiem jest odejście od niego. Jedynym skutecznym sposobem na poradzenie sobie z politykiem-narcystą jest niegłosowanie na niego. Polacy będą mieć taką szansę już 13 października.

Czasami jednak odejść od narcyza się nie da, także dlatego, że swoją manipulacją nas omamił. W takiej sytuacji, jak radzi J.L. Hall, też można zrobić wiele. Po pierwsze, w zalewie kłamstwa trzeba mówić prawdę – ona pozwoli zachować zdrowie psychiczne tym, którzy żyją w „krainie na opak”. Po drugie, o ile to możliwe, trzeba ograniczyć wrogie uczucia do tych, których polityk-narcyz zmanipulował. W naszym przypadku są to grupy społeczne, które PiS rozgrywa przeciwko swoim przeciwnikom: ludzie poszkodowani przez transformację, obawiający się przyszłości. Nasza nienawiść wobec nich pogłębi ich nienawiść wobec nas, a to chodzi politykowi-narcyście. Po trzecie, trzeba rozumieć mechanizm narcyzmu, także w wymiarze politycznym. Pozwoli to nie obwiniać siebie i przejrzeć manipulacje polityka-narcysty. Dzięki temu będziemy wiedzieć, że w kraju narcystów najgłośniej „łapaj złodzieja” krzyczy sam złodziej, a o nienawiść oskarża nas największy nienawistnik. Bo tylko tak może sobie poradzić z tym, że czuje się od nas gorszy.

* Artykuł ukazał się w “Czarnej Księdze PiS”, opublikowanej przez Gazetę Wyborczą. Śródtytuły zostały zaczerpnięte z artykułu J. L. Hall „It’s You and Me, Baby: Narcissist Head Games”, The Huffington Post, 28/03/2017