17 czerwca 1972 roku, w Waszyngtonie, grupa pięciu mężczyzn została przyłapana na nielegalnych działaniach, mających na celu zdyskredytowanie politycznych przeciwników prawicowego rządu. Jak stwierdził później Mark Felt, jeden z bohaterów tej historii, nie byli to zbyt bystrzy faceci. Prawie dokładnie po dwóch latach od tego momentu, Prezydent Nixon został zmuszony do rezygnacji ze stanowiska, ze względu na swoje związki z kampanią oczerniania opozycji i kłamstwa, których dopuścił się w czasie jej wyjaśniania. Afera Watergate, bo o niej mowa, na zawsze odmieniła Amerykę, pokazując, że ludzie powołani do przestrzegania najwyższych standardów mogą bardzo nisko upaść.
Ujawnione w ostatnim tygodniu działania wiceministra Piebiaka oraz kilku innych osób, mające na celu zdyskredytowanie krytyków rządu PiS, noszą pewne podobieństwo do Watergate, matki wszystkich afer. Oto grupa ludzi pracujących dla prawicowego rządu wykorzystuje w nielegalny sposób informacje mające poniżyć jego przeciwników. Prawicowy rząd twierdzi, że nie ma żadnej wiedzy o tych działaniach, i odcina się od nich. W tym tłumaczeniu nic jednak nie trzyma się kupy, w tle sprawy jest finansowanie tych działań z pieniędzy rządowych, a powiązania przyłapanej grupy sięgają na sam szczyt państwowej administracji. Czy afera Piebiaka to polska Watergate?
Analogie są potrzebne, jeśli mogą być pouczające. Ta, jak się zdaje, jest. Watergate pokazała, że rząd mający usta pełne sloganów o wartościach, może być podły. Że ci, których naród powołał do wierności prawu, mogą je bezczelnie łamać, aby zrealizować swój polityczny interes. Pokazała także, że jedynym antidotum na niemoralność władzy jest niezależny system publicznych bezpieczników w postaci niezależnego sądownictwa i niezależnych mediów. Warto prześledzić te analogie, aby wyciągnąć z nich lekcje dla Polski.
Pierwsza analogia to łamanie prawa przez strażników prawa. Działania grupy partyjnych nominatów do Ministerstwa Sprawiedliwości, KRS i Sądu Najwyższego wobec sędziów krytykujących zmiany w sądownictwie nie są po prostu elementem wszechobecnego współcześnie hejtu, i nie powinno się ich rozpatrywać wyłącznie w kategoriach moralnych. Te działania noszą znamiona poważnych naruszeń prawa, np. ujawnienia danych osobowych prześladowanych sędziów osobom trzecim, przestępstwa zagrożonego karą nawet trzyletniego więzienia. Zachęcanie do uporczywego nękania (do stalkingu) i podżeganie do zniesławiania to także przestępstwa, podobnie jak przekroczenie uprawnień oraz współdziałanie w zorganizowanej grupie mającej na celu przestępstwo. Portal Dogmaty Karnisty wskazuje sześć potencjalnych przestępstw, których mogli się dopuścić bohaterowie Piebiak-gate, co pokazuje, że sprawa w sensie prawnym jest bardziej niż poważna.
Powraca więc starożytne pytanie Juwenalisa – jeśli strażnicy prawa je naruszają, kto ma pilnować samych strażników? O ile tzw. system checks and balances, a więc system konstytucyjnych zabezpieczeń przed samowolą prawną władzy, opierający się na niezależnej prokuraturze, sądach i mediach działał w latach 70. w USA całkiem dobrze, o tyle w Polsce w przypadku prokuratury nie działa wcale, a w przypadku sądów jest poważnie osłabiony. Na szczęście, choć trzecia władza została wprowadzona przez PiS w głęboki kryzys, wciąż można mówić o niezależności władzy czwartej, a więc wolnych mediów, które w omawianej sprawie już wykonały ogromną pracę. Pytanie tylko jak długo – w szufladach rządu PiS czai się już przecież projekt „repolonizacji” mediów, który mimo tej fantazyjnej i patriotycznej nazwy jest zwykłym planem zamknięcia dziennikarzom ust.
Jeśli jednak mamy wyciągnąć wnioski z Watergate dla naszej sytuacji, to trzeba pamiętać, że kluczową rolę w jej ujawnieniu odegrał ostatecznie Sąd Najwyższy USA, który swoim wyrokiem nakazał administracji Nixona ujawnienie opinii publicznej kluczowych dla afery informacji. Tu nasza analogia sygnalizuje nam pierwszy problem. W ostatnich czterech latach rząd PiS pokazał wielokrotnie, że wyroki sądów mało go obchodzą. Mało go obchodziły wyroki Trybunału Konstytucyjnego, mało go obchodzi niedawny wyrok sądu administracyjnego, nakazujący, nomen omen, ujawnienie opinii publicznej ważnych dla działania państwa informacji o podpisach pod listami poparcia do KRS. Jaki zresztą sąd najwyższy miałby PiS do czegokolwiek przymusić, skoro jest on coraz bardziej napakowany partyjnymi nominatami, a co najmniej jeden z nich jest nawet bezpośrednio zamieszany w sprawę, ponieważ prawdopodobnie zachęcał do akcji nienawiści wobec Małgorzaty Gersdorf.
Afera Piebiaka pokazuje w całej pełni rozpaczliwą sytuację, w której znalazła się Polska. Demontaż państwa prawa spowodował, że kiedy strażnicy prawa łamią prawo, nie ma kto ich pilnować. Państwo trzymane w ręku jednej osoby nie będzie przecież tej ręki kąsać. Jak mówił, Bob Woodrow, jeden z nieustępliwych dziennikarzy, którzy doprowadzili do ujawnienia afery, „Watergate stanowi modelowe studium przypadku relacji i uprawnień poszczególnych władz. Jest to także moralny spektakl ze smutnym i dramatycznym zakończeniem”. Istnieje niestety ryzyko, że Piebiak-gate, które niewątpliwie jest moralnym, smutnym i dramatycznym spektaklem, będzie stanowić modelowe studium upadku podziału władz – ich niezdolności do wzajemnego kontrolowania, niezdolności do pilnowania strażników.
Druga lekcja z analogii pomiędzy skandalem w polskim Ministerstwie Sprawiedliwości a Watergate to lekcja hipokryzji władzy. I w USA, i w Polsce, prawicowe rządy cechuje wyjątkowe upodobanie do moralizowania. W pewnym sensie ideą przewodnią prawicy jest założenie, że ludzie nie są sami z siebie zdolni do postępowania zgodnego z moralnością, dlatego zadaniem rządu jest ich tej moralności nauczyć. Stąd ulubionymi postaciami prawicy są rozmaitej maści szeryfowie – nieosiągalne wzorce wszelkich cnót, które same postępują nienagannie, a tych, którzy robią inaczej, szybko i sprawnie sprowadzają na dobrą drogę.
Szok powodowany kiedyś przez Watergate, a teraz przez Piebiak-gate, jest szczególny, ponieważ okazuje się, że ci, którzy wciąż mówią o moralności, sami są głęboko niemoralni. Opinii publicznej trudno jest uwierzyć w słowa i czyny, które ukazują zepsucie niebywałej miary. Są przecież w zapisanych rozmowach rzeczy straszne – porównywanie ludzi do psów, odwoływanie się do „ostatecznego rozwiązania” (Endlosung) poprzez dobicie przeciwnika plotką o aborcji, jest nawet targanie pamięci bohaterów prawicy, przez porównywanie hejterki do Inki. Jednocześnie jest ciągle mowa o wartościach najwyższych: o działaniu dla dobra kraju, o patriotyzmie. Ta obrzydliwa mieszanka może przyprawić o nudności.
Niestety, upadek moralny na szczytach polskiej władzy nie jest przypadkiem, ale efektem prowadzonej systematycznie polityki. Pomysł PiS na „naprawę” polskiego sądownictwa opiera się od początku na absurdalnym założeniu. Aby było lepiej, należy usunąć ze stanowisk naturalnych liderów środowiska sędziowskiego i zastąpić ich ludźmi z dołu hierarchii sędziowskiej. Należy wyrzucić z TK, KRS i Sądu Najwyższego najbardziej doświadczonych sędziów i powołać na ich miejsce ludzi, którzy w normalnych warunkach nigdy powołani do tych organów by nie zostali. W efekcie, na szczyty hierarchii sędziowskiej trafiają ludzie mali, katapultowani tam wolą polityczną, nie własnymi zasługami. Stąd te błyskawiczne kariery rozlicznych Dyzmów, stąd ignorancja i arogancja widoczna w działaniach jawnych i jeszcze bardziej widoczna w ich działaniach niejawnych, które właśnie odkrywamy.
Niemoralność osób zaangażowanych w aferę Piebiaka jest prostą konsekwencją polityki personalnej PiS, która nie rozumie, że na szczyt hierarchii państwa trzeba wspinać się długo i powoli, jak na ośmiotysięcznik. Każdy etap tej wspinaczki jest testem wytrzymałości i przydatności danej osoby do wejścia wyżej. Na każdym z poziomów trzeba także jakiś czas pozostać, jeśli wcześniej się na nim nie było, bo w przeciwnym razie szybka kontynuacja wspinaczki skończy się źle. W życiu jak w górach, jeśli ktoś wspina się zbyt szybko, szybko upada, fizycznie bądź moralnie, i obserwowany przez nas skandal jest tego najlepszym dowodem. PiS, często powołujący się na Biblię, naruszył w swojej polityce personalnej biblijną zasadą wierności w rzeczach małych, która musi poprzedzać wierność w rzeczach wielkich. I teraz za to płaci, tak jak płacili za to republikanie po Watergate. Prezydent Ford, który zastąpił ustępującego w wyniku afery Nixona, stwierdził przecież, że z Watergate płynie jedna polityczna nauka: nigdy więcej nie można pozwolić, aby aroganccy polityczni nastolatkowie ominęli szczeble normalnego publicznego awansu. Innymi słowy, błyskawiczny awans wynosi na szczyty nieprzygotowanych i to zawsze kończy się źle.
I wreszcie trzecia lekcja płynąca z porównania skandalu w Ministerstwie Sprawiedliwości z aferą Watergate: nie można być na tyle naiwnym, aby sądzić, że działania dobre dla władzy, prowadzone przez ludzi związanych z władzą, są prowadzone bez wiedzy i woli tej władzy. Premier Morawiecki, mówiąc o dymisji Piebiaka „sądzę, że to kończy sprawę”, ujawnił wiele: to zdanie wypowiedziane zbyt szybko pokazuje, że premier bardzo by tego chciał, a jednocześnie użycie w nim osłabiającego słowa „sądzę” dowodzi jego poważnych wątpliwości, że tak się stanie.
I dobrze, że premier ma takie wątpliwości, bo tak się stać nie powinno – afera Piebiaka zaczyna się od Piebiaka, tak jak afera Watergate zaczęła się od budynków Watergate. Ale Watergate skończyła się na spektakularnym upadku politycznym Nixona, choć wygrał on jeszcze wybory, które nastąpiły po jej ujawnieniu. Jak skończy się afera Piebiaka? Kto będzie polskim Nixonem?
Ponieważ Piebiak raportuje swoje działania „Szefowi”, to on jest naturalnym kandydatem do tej roli. Trzeba tego Szefa odnaleźć, nawet gdyby zapewniał, że nic o sprawie nie wiedział, i nawet, gdyby zachowywał się jak żandarm z „Casablanki”. Ten, który przez trzy czwarte filmu przesiaduje w kasynie, korzystając z jego uciech, aby w pewnym momencie wstać i powiedzieć: „jestem oburzony – tutaj uprawia się hazard” i aresztować innych grających.
Watergate daje i w tym zakresie pewną lekcję. Wspomniany na początku Mark Felt, pracownik FBI, pomagający dziennikarzom badającym aferę, instruował ich w następujący sposób: „kiedy badasz spisek taki, jak ten, lina musi się powoli zaciskać wokół każdej szyi. Zaczynasz od najdalszych końców, zdobywasz dowody (…) Potem idziesz o poziom wyżej i robisz to samo na następnym poziomie. Jeśli od razu strzelisz zbyt wysoko i nie trafisz, wszyscy zaangażowani poczują się uspokojeni. Tak badają spiski prawnicy. Jestem przekonany, że inteligentni dziennikarze też tak powinni robić. Wy tak powinniście robić”.
Afera Piebiaka zdarza się Polsce w złym momencie. Jak powiedziano, osłabione państwo prawa może sobie z nią nie poradzić, skoncentrowanie władzy w rękach partii rządzącej nie będzie ułatwiać jej rozwiązania. Ale ujawnienie przestępczych działań władzy w aferze Watergate dokonało się dzięki tytanicznej pracy dziennikarzy i to dziennikarze mogą doprowadzić do końca polską Watergate. System publicznych, konstytucyjnych bezpieczników obejmuje także wolność prasy i ten bezpiecznik na szczęście nie został jeszcze wyłączony. Wciąż jest więc nadzieja, że czwarta władza może wyręczyć władzę trzecią. I niech tak się stanie.
Tekst ukazał się w Gazecie Wyborczej.