Category Prawo

Doniosłość niezawisłości

O niezawisłości mówi się w ostatnich latach dużo. Czymże ona jednak tak naprawdę jest? Uznaje się, że ma dwa wymiary: wewnętrzny i zewnętrzny. Wewnętrzna niezawisłość sędziego to jego zdolność do oparcia się naciskom, na przykład naciskom politycznym, ale nie tylko – także naciskom wielkiego biznesu, mediów, czy sądzonego właśnie celebryty i jego zagorzałych fanów. Zewnętrzna niezawisłośćto zorganizowanie w taki sposób pracy sędziego, aby przed naciskami nie miał okazji się bronić, używając do tego celu siły swej wewnętrznej niezawisłości.

Te dwa rodzaje niezawisłości tłumaczy dobrze metafora samolotowa. Niezawisłość wewnętrzna sędziego jest jak wewnętrzna zdolność kapitana samolotu, aby nie podporządkować się naciskom pasażerów. Nawet jeśli tymi pasażerami są ważni politycy, którzy koniecznie chcą zmienić trasę lotu samolotu, a to oznaczałoby przelot na niebezpiecznym terytorium. Oprócz jednak odporności pilota na naciski, zapewnia mu się takie warunki pracy, aby się tą odpornością jak najrzadziej wykazywać musiał. Zewnętrzny wymiar niezawisłości obrazuje zasada sterylności kokpitu – nikogo nie ma w nim być, nikt nie mapilotowi przeszkadzać pilotowi w staraniach, aby bezpiecznie wylądować. Podobnie, nikt nie ma sędziemu przeszkadzać w jego staraniach, aby wydać bezstronny wyrok.

Jak wyjaśnić doniosłość niezawisłości? Z pomocą przychodzi nam metafora lekarza. Wyobraźmy sobie, że w naszym kraju władzę zdobywa partia, która ma bardzo zdecydowane stanowisko w jakichś sprawach medycznych. Na przykład Partia Absolutnych Przeciwników Aborcji, Partia Ochrony Dzieci przed Złem Szczepionek, czy też partiazrzeszająca tzw. świadków Jehowy, którzy ze względów religijnych sprzeciwiają się transfuzji krwi. Wyobraźmy sobie następnie, że partia ta wymienia wszystkich lekarzy w polskich szpitalach – zwalnia bardziej doświadczonych, powołuje mniej doświadczonych, a jednocześnie jasno komunikuje, że oczekuje od lekarzy „postawy służebnej wobec państwa”. Dodatkowo, lekarze, którzy publicznie sprzeciwiają się poglądom medycznym bliskim partii rządzącej są publicznie krytykowani w mediach rządowych, a nawet zaczyna się wobec nich prowadzić postępowania dyscyplinarne. Oczywiście – jak głosi propaganda – wszystko to robi się, aby wśród lekarzy nie było świętych krów, a ci, którzy są uczciwi, mogą spać bezpiecznie.

 

Następnie wyobraźmy sobie, że przychodzimy do takiego zreformowanego szpitala z problemem medycznym. Przychodzi kobieta w ciąży, dla której donoszenie dziecka zagrożą jej życiu. Przychodzi ojciec z dwulatkiem, aby go zaszczepić. Po wypadku trafia tam dziewczyna, którapotrzebuje przetoczenia krwi. I lekarz radzi, aby ciąży nie usuwać, aby dziecka nie szczepić, i aby nie dokonywać transfuzji. Pytamy, czy jest co do tego absolutnie przekonany. Mówi, że robi to wyłącznie w oparciu o swoją wiedzę medyczną. Pytamy, czy nie mówi tak, bo jest naciskany przez rząd. Odpowiada, że on się czuje niezawisły i żeby go takim pytaniem nie obrażać.

 

Wiecie, co jest najgorsze w naruszeniu niezawisłości zewnętrznej? To, że nawet jeśli ten lekarz jest porządnym, odważnym człowiekiem, nawet  jeśli w tym konkretnym przypadku ma rację, nawet jeśli istnieją rzeczywiste medyczne powody dla jego decyzji, i tak mu nie uwierzycie. Przecież czasami nie wolno szczepić. Być może zdarza się tak, że transfuzja nie jest rekomendowana. Nie ma to znaczenia – i tak nie uwierzycie, bo w najważniejszej dla was sprawie nie macie pewności, czy ktoś nie uległ naciskom. I pójdziecie do innego lekarza.

Zniszczenie niezawisłości w jej wymiarze zewnętrznym niszczy sens zawodu lekarza i niszczy sens zawodu sędziego, bo niszczy zaufanie. Nawet jeśli w konkretnym wyroku sędzia orzeknie wyłącznie na podstawie swojego sumienia i praw, nie uwierzymy mu, jeśli publicznie się na niego naciska, a decyzja jest przypadkowo zgodna z tymi naciskami. Dlatego właśnie nie wolno naruszać niezawisłości ani w przypadku lekarza, ani w przypadku pilota, a przede wszystkim w przypadku sędziego. Bo nie ma „prywatnych” sędziów, do których można by pójść, aby skonsultować swój przypadek, tak jak można pójść do prywatnego lekarza, jeśli nie ufa się temu, którego wynagradza państwo. Dlatego prawo polskie, unijne i międzynarodowe mówi, że sąd zależny od kogoś nie spełnia podstawowego wymogu bycia sądem. Taki sąd nie może decydować o ludzkich sprawach, bo nikt mu nie uwierzy, że decyduje w oparciu o prawo.

Fragment mojego artykułu z dzisiejszego wydania Magazynu Świątecznego Gazety Wyborczej.

 

 

Czas się cofnąć

Jak wygląda krajobraz polskiej praworządności po wczorajszej uchwale SN? Podsumujmy fakty:

 
a) obecne polskie władze od pięciu lat twierdzą, że mandat demokratyczny, otrzymany przez nie w zwyczajnych wyborach, pozwala im dowolnie zmieniać polskie sądownictwo;
 
b) ponieważ nawet dla nich jest jasne, że wygranie zwykłych wyborów nie pozwala łamać Konstytucji, swoje urzędowanie nowe władze zaczynają od zamachu stanu – Sejm unieważnia wybór trzech legalnie wybranych sędziów TK, prezydent pomaga powołać ich dublerów, premier polskiego rządu odmawia opublikowania i podporządkowania się wyrokom Trybunału Konstytucyjnego; Prezydent ponownie łamie Konstytucji poprzez powołanie do kierowania TK osoby pełniącej funkcję prezesa; 
 
c) te działania oraz wynikające z nich kroki (m.in. odsunięcie wiceprezesa TK i trzech innych sędziów od orzekania, manipulowanie składami TK)pozwalają ubezwłasnowolnić Trybunał – staje się on narzędziem rozmontowania i blokowania innych instytucji konstytucyjnych (KRS i SN);
 
d) potem idzie już gładko, bo Konstytucja bez niezależnego TK jest jak prawo o ruchu drogowym bez policji – wolno wszystko. Władza przejmuje KRS, przeprowadza zamach na SN (częściowo udany dzięki oporowi obywateli) i w brutalny sposób dyscyplinuje sędziów niepoddających się nielegalnym działaniom;
 
e) pod płaszczykiem „reformy” władze dokonują drastycznej wymiany kadrowej w sądach, nieopartej na indywidualnej ocenie sędziów, ale na populistycznym zarzucie zbiorowej odpowiedzialności za bycie „komunistą”. Ten zarzut jest kierowany wobec grupy zawodowej sędziów, która średnio w 1989 roku miała kilkanaście lat.
 
f) w efekcie tej wymiany do KRS i do niektórych sądów trafiają ludzie, którzy są w dokładnie takim samym wieku jak usuwani z nich „komuniści”, mają jednocześnie niskie kompetencje merytoryczne i moralne, co daje swój wyraz m.in.  w bulwersującej aferze hejterskiej. Ideą zmiany w sądach jest więc hasło „Zmieniać dla samej zmiany – nawet na gorsze”.
 
g) sytuacja „zreformowanych” sądów drastycznie się pogarsza – liczba spraw w TK spada o 80 proc, obrazując spadek zaufania do tej instytucji. Sprawy w sądach trwają dłużej, nie krócej. Ogromna większość polskich sędziów, ściganych absurdalnymi zarzutami dyscyplinarnymi, np. za noszenie koszulki z napisem „Konstytucja”, czuje, że ich niezawisłość jest zagrożona.
 
h) sprawa polskiego sądownictwa przenosi się na poziom unijny – dla instytucji UE jest jasne, że działania polskiego rządu naruszają wspólne dla państw Unii, w tym dla Polski, wartości. Jest to także jasne dla polskich wydziałów prawa, rad adwokackich w Polsce i na świecie, dla Komisji Weneckiej, dla ONZ i szeregu innych krajowych i międzynarodowych instytucji;
 
i) polskie sprawy trafiają do najwyższego unijnego sądu – TSUE. On także nie ma wątpliwości, że działania polskich władz naruszają zasady praworządności. W ostatniej sprawie z listopada TSUE upoważnia polski Sąd Najwyższy do ostatecznej oceny, czy sędziowie powołani po zmianach wprowadzonych przez PiS mogą wydawać ważne wyroki;
 
j) polski Sąd Najwyższy dwukrotnie stwierdza, że nie mogą – najbardziej dobitnie we wczorajszej uchwale wydanej przez kilkudziesięciu sędziów. Oznacza to jasno, że zmiany wprowadzone przez PiS były wadliwe i muszą zostać cofnięte;
 
k) polskie władze atakują TSUE i Sąd Najwyższy, politycy ponownie przypisują sobie prawo do oceny, czy decyzje sądów są wiążące. Premier kieruje do ubezwłasnowolnionego TK bezpodstawny wniosek, który ma unieważnić uchwałę SN. W ten sposób podważa nie tylko decyzję SN, ale także decyzję TSUE. 
 
l) TK, do którego powołano osoby nienawidzące Unii Europejskiej, w tym panią Pawłowicz, nazywającą Unię „szmatą”, zapewne poprze Premiera. Będziemy mieli więc wojnę polskiej Konstytucji, interpretowanej przez panią Pawłowicz, z prawem Unii. Wojnę Polski z organizacją, do której przystąpiliśmy na mocy decyzji Suwerena, i który na taką wojnę nikomu nie dał zgody.
 
W imię jakich wartości to wszystko jest robione? Jakie korzyści z działań polskich władz mają obywatele? W sądach jest chaos, relacje Polski z UE są w najgorszym stanie od naszego do niej przystąpienia, istnieje poważne ryzyko, że czystka sądowa pozbawi nas funduszy unijnych. A co mamy w zamian? Poczucie, że zdekomunizowaliśmy sądy? Z prokuratorem Piotrowiczem w TK? Poczucie, że odpolityczniliśmy sądy? Z panią Pawłowicz w TK? Poczucie, że sędziowie polscy są lepsi moralnie i bardziej kulturalni? Z agresją panów Nawackiego i Radzika, wylewającą się z ekranu? Poczucie suwerenności? Tak, jeśli suwerenność rozumiemy jako prawo do samozniszczenia.
 
Czas sobie uświadomić, że od pięciu lat zmierzamy do katastrofy. Czas zrozumieć, że trzeba się cofnąć. Trzeba powołać na nowo KRS, trzeba załatwić sprawę sędziów przez nią powołanych, trzeba oczyścić tę stajnię Augiasza. Zamiast walczyć z uchwałą SN i decyzją TSUE, polskie władze powinny je wykorzystać dla naprawy tego, co zostało zepsute. Siłę polityczną naprawdę można pokazać w inny sposób niż poprzez krzyczenie, że ma się w nosie 60 sędziów SN. Decyzja o cofnięciu się pokazuje prawdziwą mądrość, która spotka się z większym szacunkiem obywateli niż krzyk.

Kilka komentarzy do dzisiejszego wyroku TSUE

Wyrok TSUE nie jest bezpośredni, ale kryterialny – daje polskim i europejskim sądom kryteria, wg których mają oceniać legalność neoKRS i status powołanych przez nią sędziów. To kryterium to ich niezależność od polityków w percepcji społecznej – np. brak reprezentowania sędziów

„Percepcja” została obśmiana przez polski rząd jako „wrażenie”, ale to poważne kryterium prawne, wynikające między innymi z orzecznictwa Trybunału w Strasburgu i dające się zmierzyć. Np. w żadnym kraju EU 90 proc. sędziów nie uznaje, że ich KRS ich nie reprezentuje.

Wyrok TSUE oznacza odroczoną śmierć neoKRS, Izby Dyscyplinarnej i Izby Kontroli Nadzwyczajnej. Ta śmierć nastąpi nie w wyniku bezpośredniego działania TSUE, ale przez działanie sądów w PL i UE, które na podstawie wyroku TSUE będą pomijać decyzje sędziów powołanych przez neoKRS.

W wyniku wyroku TSUE sądy będą mieć prawo i obowiązek (1) przejąć kompetencje sądów, w których zasiadają sędziowie powołani przez neoKRS, (2) zlekceważyć ich wyroki. To oznacza, że bez zmiany neoKRS i każda jej decyzja o powołaniu sędziów nie będzie miała żadnego prawnego skutku.

Po wyroku TSUE każda decyzja neoKRS o powołaniu sędziów będzie zwiększać chaos prawny w Polsce. Każdy sąd wyższej instancji i każdy sąd zagraniczny będzie musiał ocenić, czy taki sędzia jest w ogóle sędzią i czy wyroki przez niego wydane są wyrokami.

Żaden obywatel nie będzie mógł polegać na wyroku wydanym przez sędziego powołanego przez neoKRS – taki wyrok, w sprawie nieruchomości czy opieki nad dzieckiem, będzie mógł zostać zakwestionowany przez inny sąd tylko z tego powodu, że osoba go wydająca nie była sędzią.

Dalsze kroki po wyroku TSUE: polski SN oceni legalność neoKRS i Izby Dyscyplinarnej w sprawie, w której zadał pytanie. Ta sprawa będzie precedensowa dla innych sądów w Polsce – na podstawie tego wyroku SN będzie mógł ocenić także legalność Izby Kontroli Nadzwyczajnej i SP.

Dyskusja o wieku kandydatów PiS do TK

Rozwija się nam z prędkością lawiny dyskusja, czy kandydaci PiS do TK spełniają warunki wiekowe niezbędne do ich powołania. Jedni twierdzą, że nie spełniają tych warunków, bo ustawa mówi o spełnianiu „wymagań niezbędnych do pełnienia urzędu na stanowisku sędziego SN”. Jeśli ktoś ma więcej niż 65 lat (a wszyscy kandydaci mają), nie może „pełnić urzędu na stanowisku sędziego SN”, może być co najwyżej sędzią SN w stanie spoczynku, a taki nie pełni urzędu, bo nie może orzekać. Inni twierdzą, że chodzi wyłącznie o kwalifikacje merytoryczne, nie o wiek. Uważam, że pierwsze stanowisko jest poprawne, jednak chcę zwrócić uwagę na inną rzecz.

 
Już sama wątpliwość, czy Państwo Pawłowicz, Chojna-Duch i Piotrowicz spełniają warunki bycia kandydatami do TK jest zabójcza dla państwa prawa. A winę ponosi za to PiS. To jego posłowie rozpoczęli tragiczną w skutkach praktykę kwestionowania statusu nieodwoływalnych sędziów TK z powodu bzdurnych zarzutów proceduralnych. Najpierw zakwestionowali wybór całej piątki sędziów TK wybranych na jesieni 2015 z powodu domniemanego naruszenia procedury ich zgłoszenia. Później Zbigniew Ziobro zakwestionował powołanie trójki sędziów, dokonane w 2010 roku (tej trójki, która właśnie  odchodzi), przez złożenie wniosku do TK o uznanie ich powołania za niezgodne z konstytucją. Powód ponownie był absurdalny – głosowanie na jednej, a nie na trzech kartach.
 
Wiecie, do czego prowadzi ta praktyka? Do tego, że kiedy za cztery lata obecna opozycja wygra wybory, natychmiast zakwestionuje wybór proponowanej teraz przez PiS trójki z powodu tego, że nie spełniali wymogów wiekowych, gdy byli powoływani. Co więcej, w porównaniu z wcześniejszymi zarzutami PiS opozycja będzie mieć argumenty sto razy silniejsze. W ten sposób TK nigdy nie będzie już sądem stabilnym, a żaden sędzia nie będzie mógł czuć się bezpieczny. I nie bronię w tej sposób pani Pawłowicz czy pana Piotrowicza – przeciwnie, uważam, że są kandydatami, o których nikt nigdy nie powinien nawet pomyśleć. Chodzi mi o państwo i jego instytucje – najgorszym skutkiem niszczenia państwa prawa przez PiS jest uznanie wszystkiego w prawie za wględne i możliwe do zakwestionowania. Najgorszym skutkiem zamachu na państwo prawa jest uznanie, że kaprysem wodza można zdestabilizować każdą instytucję. Nie można pozwolić na to, żeby anomalia wprowadzona przez PiS stała się zwyczajem konstytucyjnym.
 
Dlatego apeluję do PiS – powołajcie do TK kandydatów, którzy nie budzą wątpliwości formalnych. Powołajcie ich lege artis, z zachowaniem wszelkich terminów. Po to, aby nikt nie miał pokusy kontynuowania waszej cynicznej politycznej gry, którą rozpoczęliście cztery lata temu. Pokażecie przez to, że dbacie o interes i stabilność instytucji, a nie względy osobiste. 
 
Wiem, że doradzam wam w sprawie umocnienia pozycji waszych kandydatów, a potem sędziów w TK. Ale tak powinno się robić, jeśli dla kogoś ważniejsza jest stabilność instytucji państwowych niż umieszczenie w najważniejszym polskim sądzie swoich bliskich znajomych.

Dlaczego idę w niedzielę na wybory


Kiedy cztery lata temu zaangażowałem się w życie publiczne, zrobiłem to z jednego powodu: nie mogę znieść ludzi, którzy bezczelnie łamią dane komuś słowo albo zasady, a jednocześnie czują się z tego powodu dumni. Ludzi, którzy przysięgają na Konstytucję, gdy obejmują urząd, a nazajutrz bezczelnie ją gwałcą, uznając to za dowód swojej skuteczności. 

Naprawdę, nie mam problemu z ludźmi, którzy robią w swoim życiu coś złego – kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamieniem. Ludzie przysięgają sobie miłość przed ołtarzem, a potem coś idzie nie tak i się rozstają. Trudno, takie jest życie. Ludzie robią prawo jazdy, a potem łamią przepisy na drodze. Zdarza się każdemu. Ale czy normalna jest sytuacja, w której ten, który łamie dane słowo albo narusza zasady, jest z tego dumny, chwali się tym na lewo i prawo, uważa się za bohatera, bo kogoś oszukał? Bo zakpił sobie z jakichś wartości?

Wszystkie polskie rządy łamały Konstytucję, tak jak większość z nas narusza jakieś przepisy, kiedy na przykład prowadzimy samochód. Ale żaden z dotychczasowych rządów nie szczycił się tym, że to robił. Żaden też nie uczynił z łamania zasad swojego programu. Normalny człowiek, którego zatrzyma policja po wykroczeniu drogowym, czuje jakiś drobny wstyd, tłumaczy się i zazwyczaj nie protestuje, kiedy policja nakłada na niego mandat. W niektórych wątpliwych sytuacjach odwoła się do sądu – ale nigdy nie przyjdzie mu do głowy, aby wyroku sądu nie respektować. 

Władza PiS wprowadziła do naszego życia coś straszliwego – pogardę dla prawa i zasad, bezczelność, która szczyci się tym, że prawo i zasady narusza, a także kompletny, ale to kompletny brak wstydu. Ta bezczelność i brak wstydu pozwala tej władzy nie tylko łamać zasady, ale agresywnie atakować wszystkich, którzy to naruszenie jej wytykają. Złamać dane słowo albo przepisy i okazać skruchę – to zachowanie, które można zrozumieć. Złamać przepisy, zaatakować policjanta, który wymierza mandat i rozwiązać sąd, który może za to skazać, a dodatkowo wyśmiać ludzi, którzy przeciwko temu wszystkiemu protestują – to moralne barbarzyństwo. 

Nie wiem, jak można głosować na ludzi, którzy przysięgają na Konstytucję, a dzień później z uśmiechem na twarzy ją łamią. Jak można zaufać ludziom, którzy co drugie słowo przywołują wartości najwyższe, aby pomiędzy jednym i drugim przywołaniem kolejny raz złamać podstawowe dla państwa zasady? Jak można wiązać swoją przyszłość z ludźmi, którzy jedną ręką potępiają komunizm, a drugą dają najwyższe stanowiska komunistycznemu prokuratorowi? Jak można? 

Nie oczekuję dla mojego kraju władzy idealnej, bo takiej nie ma. Oczekuję władzy normalnej – takiej, która, jak każdy, popełnia błędy, ale jest gotowa po ludzku ponieść tego konsekwencje. Jestem jednak pewien, że nie chcę dla mojego kraju władzy bezczelnej, która z chamstwa czyni cnotę, a bezprawie uznaje za nowy rodzaj sprawiedliwości. Dlatego idę w niedzielę na wybory. Wy też idźcie.

Nie dlatego, że jesteście „lewakami”, antypatriotami, zdrajcami narodu czy wrogami Kościoła. Nie czuję się ani „lewakiem”, cokolwiek to obraźliwe i mgliste słowo znaczy. Nie jestem także na pewno wrogiem Kościoła. Czuję się jednak zobowiązany chronić mój kraj przed ekstremalną hipokryzją, przed zalewem nienawiści i kłamstwa, przed faryzeuszowską pewnością siebie ludzi, którzy codziennie pouczają mnie, jak mam żyć, a sami zapomnieli, co znaczy wstyd. Czuję się zobowiązany ratować mój kraj przed władzą, która codziennie na ustach ma Boga i Kościół, a przez nienawiść do ludzi i zasad jest do głębi antychrześcijańska i antykatolicka. 

Dlatego zrobię wszystko, żeby ta władza nie niszczyła mojego państwa ani dnia dłużej, choćby tym wszystkim, co mogę zrobić, miało być oddanie tego jednego głosu, który mi przysługuje.

A jeżeli ta władza będzie nadal rządzić, od powyborczego poniedziałku będę jeszcze dokładniej patrzył jej na ręce – jak zresztą każdej innej, która zdecyduje się naruszyć najważniejsze dla Polaków zasady i śmiać się z tego powodu ludziom w twarz.

Afera Piebiaka i trzy problemy polskiego życia publicznego

Źle się dzieje w państwie polskim. Ujawniona przez Onet afera, ukazująca, jak partyjni nominaci organizują akcję nienawiści wobec polskich sędziów, sama w sobie jest przerażająca. Jest ona jednak symptomem głębszych problemów, które toczą polskie życie publiczne. W nawale faktów spróbujmy te głębsze problemy zidentyfikować.

Problem nienawiści

Co najmniej od czasu Machiavellego wiemy, że polityka nie jest uczciwą grą dżentelmenów, ale brutalną walką o przetrwanie. Nie o intelektualną jakość argumentów w niej chodzi, ale o skuteczność, a tę osiąga się zazwyczaj grając nieczysto i niemoralnie. Obecność nienawiści w polityce nie jest więc żadnym zaskoczeniem. Zaskoczeniem jest jej dominacja, której ostatnio doświadczamy.

Powodem rozpętania kampanii nienawiści wobec sędziów przeciwstawiających się zmianom w sądownictwie była chęć skutecznej realizacji tych zmian. Taki obraz wyłania się z opublikowanych rozmów pomiędzy osobami zaangażowanymi w ministerialny skandal. Miały one cel (tzw. reformę sądownictwa), postrzegały działania sędziów takich jak prof. Markiewicz jako przeszkodę na drodze jej realizacji, i użyły kampanii nienawiści jako środka do usunięcia tej przeszkody. Co ważne, uznały, że jest to środek całkowicie przez wielkość celu uświęcony.

W rozmowach pomiędzy Pebiakiem a Emilią, które opublikował Onet, nienawiść jest jednak nie tylko narzędziem ataku wobec przeciwnika politycznego, ale staje się narzędziem jego politycznej likwidacji. Kampania nienawiści wobec sędziów ma ich uciszyć, mają „zgasnąć” – ma ich w sensie politycznym nie być. W jednym ze zdań Piebiak pisze: „Pani Emilio, może tę aborcję [plotkę o aborcji] to jako ostateczne rozwiązanie zastosujemy”. Chciałoby się wierzyć, że chodzi tu o ostateczność, rozumianą jako rozwiązanie stosowane wtedy, kiedy inne nie dadzą rezultatu. Ale może być i tak, że chodzi o Endlösung, ostateczne rozwiązanie traktowane jako eliminację – nie fizyczną na szczęście, ale polityczną i społeczną.

Reforma sądownictwa mogłaby zostać przeprowadzona dlatego, że jest mądra i warta przeprowadzenia. To byłby luksus. Mogłaby być przeprowadzona dlatego, że ten, kto chce ją przeprowadzić ma większość, nawet, jeśli nie byłaby mądra. Wiele było takich reform, po każdej stronie sceny politycznej. Ale w myśleniu widocznym w aferze Piebiaka chodzi o coś więcej. Chodzi o to, aby przy okazji wprowadzonych zmian zlikwidować społecznie i politycznie ich przeciwnika. Sędziów („wszyscy won!), ale w przypadku innych zmian także nauczycieli („wyrzucić tę czerwoną lumpeninteligencję na pysk!”) czy lekarzy-rezydentów („niech jadą!). Dzięki usunięciu przeciwnika politycznego, a więc kogoś, kto może się skutecznie przeciwstawić działaniu władzy, władza ta może wszystko, a wprowadzone zmiany stają się nieusuwalne. W normalnej demokracji mogłaby je usunąć kolejna większość parlamentarna, ale społeczna destrukcja opozycji przy pomocy propagandowych kampanii nienawiści powoduje, że szansa na to staje się mrzonką

Nienawistne ataki ad personam, które w porozumieniu z Ministerstwem Sprawiedliwości prowadzili hejterzy, dlatego są tak moralnie naganne, ponieważ poniżają człowieka totalnie. Zbicie konkretnego argumentu nie wyklucza przedstawienia nowego argumentu. „Zbicie” czy „wygaszenie” człowieka wyklucza przedstawienie argumentu – wyklucza bowiem człowieka z publicznej dyskusji jako jej niegodnego. Po czterech latach rządów PiS problemem nie jest to, że władza nie argumentuje na rzecz wprowadzanych przez siebie zmian. Poszliśmy o wiele dalej – problemem jest likwidacja przestrzeni, w której taka argumentacja mogłaby się toczyć. Przestrzeń dla argumentacji, dla dyskusji, wymaga istnienia drugiej strony, rozmówcy, który w tej dyskusji może uczestniczyć. Nienawiść jako narzędzie polityki likwiduje tę przestrzeń, ponieważ usuwa tę osobę poza przestrzeń dyskusji. Niszczy ją, ucisza, odmawia prawa wzięcia udziału w rozmowie.

W ten sposób władzę sprawuje się nie dlatego, że ma się lepsze pomysły na realizację dobra wspólnego (siła argumentu). Nie dlatego, że ma się poparcie większości, a więc ma się prawo – oczywiście w granicach konstytucyjnych – do realizacji wartości, z którymi nie zgadza się mniejszość, nawet, jeśli są merytorycznie nieprzekonujące (argument siły). Władzę sprawuje się i utrzymuje, ponieważ nikt inny nie ma możliwości jej uzyskać, ponieważ wszyscy inni zostali wyciszeni i przez otwarcie okazywaną nienawiść usunięci poza przestrzeń debaty politycznej. Ekstremalnym przykładem dominacji nienawiści w polityce jest terror państwa totalitarnego. Totalność jako źródłosłów jego nazwy oznacza całość, wszystkość, a więc brak innego, drugiego, odmiennego.

Problem przeciętności

Widzowie tego przygnębiającego ministerialnego spektaklu, który pokazał Onet, zastanawiają się, skąd wzięli się na szczytach władzy ludzie, którzy są zdolni do takiej nikczemności wobec innych. Oburzenie jest tym większe, im większy jest rozziew pomiędzy deklarowanymi wartościami, wprowadzanymi do życia publicznego przez tak zwaną „dobra zmianę”, a plugawością zachowań jej reprezentantów. Na przykład tych, którzy porównują I Prezes Sądu Najwyższego do suki czy organizują akcję wysyłania Jej kartek ze słowem „Wyp…j!”. Skąd u tych, którzy mieli być jakoby nową, lepszą elitą, tak żenujący moralny poziom?

Jednym ze stwierdzonych w literaturze politologicznej zjawiskiem towarzyszącym upadaniu demokracji są tak zwane „przeciętne powołania” (mediocre appointments), a więc mianowanie na ważne publiczne stanowiska ludzi, którzy w normalnych warunkach funkcjonowania demokracji nie mieliby szans na tych stanowiskach się znaleźć. Archetypem takiego przeciętnego powołania jest przedwojenny Nikodem Dyzma. Bardziej współczesne przykłady obejmują sędziów Trybunału Konstytucyjnego, którzy nie nadawali się do orzekania na drugim od dołu poziomie sądownictwa, a których polityczna wola katapultowała na sam szczyt hierarchii sędziowskiej. Przeciętnych powołań jest całe mnóstwo w neoKRS czy w nowych izbach Sądu Najwyższego, do których trafiają sędziowie z niewielkim stażem, błyskawicznie awansujący z sądu rejonowego, dodatkowo obarczeni wyrokami dyscyplinarnymi.

Cały pomysł PiS na reformę sądownictwa opiera się na karkołomnym założeniu, że trzeba usunąć z sądów sędziów najbardziej doświadczonych, będących naturalnymi liderami swojego środowiska (stąd obniżenie wieku emerytalnego sędziów SN)i, i zastąpić ich tymi, którzy znajdowali się dotąd na drugim końcu sędziowskiej hierarchii. Pomysł ten przypomina chęć reformowania szpitala przez usunięcie z niego najbardziej doświadczonych profesorów medycyny i zastąpienie ich lekarzami rodzinnymi, z niewielkim stażem. Nie jest on tylko po prostu niemądry, ale niesie ze sobą wiele dodatkowych konsekwencji dla życia publicznego.

Tradycyjny sposób awansu zawodowego w zawodach prawniczych ma wiele wad, ale jedną ważną zaletę. Mimo że zbyt skostniały może ograniczać konkurencję, a tym samym obniżać jakość zbiorowego prawniczego umysłu, pozwala on sprawdzić w boju przyszłych sędziów najwyższych instytucji sądowniczych. Przechodzenie poszczególnych poziomów awansu sędziowskiego, od sądu rejonowego po najwyższy, i pozostawanie na każdym z poziomów przez pewien czas, pozwala sędziemu nie tylko zdobyć wystarczające doświadczenie zawodowe, ale także dojrzeć w czysto ludzkim sensie tego słowa. Nie bez przyczyny mówi się, że najlepszym modelem sądownictwa jest ten, w którym pozycja sędziego to ukoronowanie kariery prawniczej. Tylko prawnik, który ma za sobą wiele lat doświadczeń, sprawdzony w różnych sytuacjach, ktoś, kto musiał wielokrotnie wykazać się zdolnością do pokojowego rozwiązywania konfliktów, znający dobrze siebie i życie, ma odpowiednie kwalifikacje do rozstrzygania ludzkich dramatów, które są chlebem powszednim w sądach.

W państwie PiS powołania do najwyższych instytucji prawniczych opierają się jednak na kryteriach innych niż doświadczenie. Ludzie tam trafiający nie są poddani długiemu procesowi selekcji, nie są obserwowani na każdym poziomie swojej kariery. Takich przykładów wśród bohaterów afery Piebiaka jest wiele – długie pozostawanie na dole hierarchii sądowej, wielokrotne odmowy awansów, wreszcie błyskawiczny awans z dołu na szczyt.

Brak doświadczenia oznacza brak umiejętności merytorycznych i miękkich umiejętności interpersonalnych. Ten pierwszy brak powoduje tendencję do agresji w kontaktach z przeciwnikiem, który umiejętności merytoryczne posiada. Skoro bowiem nie jest się w stanie pokonać kogoś argumentem, używa się często kija. Brak umiejętności interpersonalnych powoduje z kolei nieumiejętność rozwiązywania konfliktów, a więc znowu skłania do agresji. Całości dopełnia wynikające z wcześniejszego braku awansu poczucie poniżenia i związana z nim chęć odwetu za wszelką cenę, bez cienia racjonalności. Tak nowy lider środowiska prawniczego staje się doskonałym materiałem na hejtera. Trudno od kogoś takiego oczekiwać, że będzie wzorcem moralności.

Często mówi się, że współczesne demokracje zamieniają się w państwa mafijne. Państwo mafijne musi stosować przemoc, bo tak jak organizacja mafijna nie może w żaden inny sposób uzasadnić swojego istnienia – nie ma przecież żadnego tytułu moralnego. Mafia różni się od państwa mafijnego tym jednak, że nie stawia na swoim czele ludzi przeciętnych, małych. Vito Corleone był niewątpliwie człowiekiem złym, ale nie był człowiekiem małym. Państwo mafijne może być gorsze od mafii, ponieważ stawia na swoim czele ludzi jednocześnie złych moralnie i przeciętnych, małych. Od czasów Hanny Arendt i jej tezy o banalności zła wiemy, jak groźni są tacy ludzie, kiedy mogą wreszcie wyładować swoją frustrację.

Problem bezkarności

Trzecim problemem, który od jakiegoś czasu trawi polskie życie publiczne, jest problem bezkarności. Także i on jest widoczny w aferze Piebiaka, która oprócz aspektu czysto moralnego ma także poważny wymiar prawny. A prawo i kara to pojęcia symbiotycznie powiązane – jeśli łamiesz prawo, powinieneś zostać ukarany. Gorzej, jeśli prawo łamie ten, który za skuteczność karania odpowiada.

Świadomość tego problemu miał już Juwenalis, kiedy dwa tysiące lat temu pytał o to, kto pilnuje strażników. Kiedy o przestępstwo podejrzany jest zwykły obywatel, ściga go prokurator. Kiedy jednak podejrzenie przestępstwa pada na urząd kierowany przez prokuratora generalnego, sprawy się komplikują. Niestety, w sprawie Piebiaka, pracownika Ministerstwa Sprawiedliwości, kierowanego przez Prokuratora Generalnego, Zbigniewa Ziobrę, pytanie Juwenalisa wybrzmiewa szczególnie mocno.

Jak wskazał portal Dogmaty Karnisty, ludzie zaangażowani w zorganizowany hejt przeciw sędziom mogli popełnić co najmniej sześć przestępstw: przekroczenie uprawnień, działanie w grupie mającej na celu przestępstwo, podżeganie do zniesławienia i do uporczywego nękania, udostępnienie danych osobowych i udostępnienie informacji poufnych. To poważne zarzuty i w państwie prawa powinny zostać one dokładnie przeanalizowane przez niezależny podmiot. Problem w tym, że takiego prawdopodobnie w Polsce już nie ma.

Od czterech lat PiS niszczy kluczowe dla państwa prawa mechanizmy checks and balances, a więc bezpieczniki konstytucyjne, mające chronić społeczeństwo przez samowolą władzy. Takimi bezpiecznikiem są przede wszystkim niezależna prokuratura i niezależne sądy. Pierwsza na pewno w Polsce nie istnieje, a niezależność sądów jest z każdym dniem ograniczana. Brak niezależności prokuratury jest szczególnie widoczny w tzw. selektywnym stosowaniu prawa, a więc uznaniowym decydowaniu, które przestępstwa ścigać, a których nie. Prokuratura działa w Polsce zgodnie z powiedzeniem Oscara Benevidesa, byłego prezydenta Peru: „moim przyjaciołom wszystko, moim wrogom prawo”. Jeśli ściganie przestępstwa jest nie na rękę partii rządzącej, nie ściga się go. Tak jest na przykład w przypadku podejrzenia oszustwa, kierowanych pod adresem Jarosława Kaczyńskiego. Kiedy jednak podejrzenie pada na wroga władzy, sprawiedliwość wymierza się szybko i surowo.

Obecna polska władza ma poczucie bezkarności, które jest widoczne w przekonaniu, że w pełni kontroluje prokuraturę i że może lekceważyć wyroki sądów. Tak robiła z wyrokami Trybunału Konstytucyjnego, tak ostatnio zrobiła z wyrokiem sądu administracyjnego, nakazującym ujawnienie podpisów pod listami poparcia dla kandydatów do neoKRS. Poczucie pełnej kontroli nad wymiarem sprawiedliwości wyraził w rozmowie z panią Emilią sam Piebiak, mówiąc: „za czynienie dobra nie wsadzamy”. To zdanie jest podsumowaniem zmian w polskim sądownictwie – obecnie „wsadza” nie sąd, ale Ministerstwo Sprawiedliwości, i to ono decyduje nie tylko o tym, kto czyni dobro, a kto zło, ale nawet o tym, co jest złe, a co dobre.

Co zrobić z problemem bezkarności? Jej poczucie wynika między innymi z poparcia społecznego dla partii rządzącej. Jeśli spadnie poparcie, zmniejszy się także przekonanie o bezkarności. Dlatego konieczne jest informowanie opinii publicznej o szczegółach afery ministerialnej. Nawet jeśli trzecia władza jest w Polsce poważnie osłabiona, może ją zastąpić władza czwarta, czyli media. Sprawa Piebiaka nie może ucichnąć, bo będzie to dowód na bezkarność. Jeśli nie uda się powołać komisji śledczej w parlamencie, a ze względu na większość posiadaną tam przez PiS jest to mało prawdopodobne, powinna powstać społeczna komisja śledcza w tej sprawie. Komisja ta powinna publicznie przesłuchać panią Emilię oraz sędziów, wobec których prowadzono kampanię nienawiści. Powinna także zaprosić do złożenia wyjaśnień Łukasza Piebiaka oraz inne osoby zamieszane w skandal, w tym członków neoKRS i Izby Dyscyplinarnej SN. Prawdopodobnie się nie stawią, ale pokaże to Polakom, kto ma w tej sprawie coś do ukrycia. Bezkarność prawna nie musi oznaczać bezkarności politycznej – ujawnienie szczegółów ministerialnego skandalu przy wykorzystaniu mediów może być surową polityczną karą.

Afera Piebiaka jest lustrem, w którym odbijają się poważne problemy polskiego życia publicznego: dominacja nienawiści jako narzędzia niszczenia przeciwnika politycznego, plaga przeciętności, z której wywodzi się banalność zła i poczucie bezkarności, która powoduje, że puszczają kolejne hamulce. Wyjaśnienie Piebiak-gate pomoże choć w części te trzy problemy rozwiązać.

Artykuł w zmienionej wersji ukazał się wcześniej w Tygodniku Powszechnym.

Teksańska masakra piłą legislacyjną

Wyobraź sobie, że jesteś przywódcą grupy ludzi i chcesz, aby ci ludzie w jakiś sposób się zachowali. Masz generalnie dwa wyjścia. Pierwsze – wydajesz im po prostu rozkaz. Mówisz na przykład, że mają wstać z krzeseł, stanąć na jednej nodze, podnieść do góry ręce i pomachać nimi nad głową. Efekt może być różny – niektórzy zrobią to bez wahania, ale inni, z wrodzonej nieufności, zastanowią się, dlaczego niby mieliby wykonywać tak dziwaczne ruchy i czy nie chcesz ich ośmieszyć. Ich wahanie spowoduje, że twój rozkaz nie będzie do końca skuteczny. Ale masz drugie wyjście: możesz ich zapytać, czy wiedzą, że długie siedzenie bez ruchu powoduje problemy z krążeniem, a następnie poprosić o wskazanie możliwych rozwiązań tego problemu. Ktoś powie, że dobrym rozwiązaniem jest gimnastyka. Wtedy proponujesz, żeby wstali, stanęli na jednej nodze, podnieśli do góry ręce i pomachali nimi nad głową. Efekt będzie zapewne lepszy niż poprzednim razem.

Powyższy przykład obrazuje dwa podejścia do tworzenia prawa. Pierwsze traktuje prawo jako rozkaz władzy, którego nikomu nie trzeba tłumaczyć – ma być po prostu wykonany. Nie dyskutuje się ani potrzeby jego wydania, ani jego treści. To podejście było w historii prawa najbardziej popularne, a jego szczególne natężenie przypadło na przełom wieku XIX i XX. Wykonywanie obowiązków na zasadach bezmyślnej tresury doprowadziło ostatecznie do procesów norymberskich. Dopiero wtedy bowiem uświadomiliśmy sobie, że ślepe posłuszeństwo prawu nie musi być zaletą, a tłumaczenie swojego postępowania frazą „ja tylko wykonywałem rozkazy”, nie może nikogo usprawiedliwić.

Drugie podejście, oparte na konsultowaniu tworzonego prawa z tymi, którzy mają je wykonywać (urzędnikami, sędziami) oraz z tymi, którzy mają mu podlegać (obywatelami), rozwinęło się po II Wojnie Światowej. Jego stosowanie wynika z przekonania, że prawo przedyskutowane z jego adresatami ma lepszą jakość i lepszą skuteczność. Lepsza jakość wynika z prostego faktu, że nikt, nawet najmądrzejszy władca, nie wie wszystkiego. Szerokie konsultacje pozwalają przezwyciężyć tzw. ograniczoną racjonalność przywódcy, ponieważ naświetlają z wielu perspektyw problem, który on lub ona mogą postrzegać jedynie z wąskiej, bo własnej perspektywy.

Lepsza skuteczność konsultowanego prawa jest efektem jego zrozumienia przez adresatów. Nie jest już ono oparte jedynie na argumencie siły, ale stoi za nim siła argumentu. Lepsza skuteczność jest także efektem jego uwspólnienia – chętniej przestrzega się norm, w których ustanowieniu brało się udział. Stąd wzrastająca w ostatnich latach popularność takich technik regulowania życia publicznego, jak samoregulacja, a więc stanowienie norm przez ich adresatów, bez udziału prawodawcy. Zaskakująco często takie regulacje są bardziej skuteczne niż narzucone z zewnątrz.

Zrozumienie, że prawo skonsultowane jest prawem lepszym, zaowocowało wprowadzeniem na poziomie międzynarodowym i krajowym licznych obowiązków konsultowania aktów prawnych przed ich uchwaleniem. W Polsce obowiązek taki wynika między innymi z naszego członkostwa w OECD, konsultacje są także szeroko promowane przez Unię Europejską. Z tego powodu polski rząd ma obowiązek konsultować projekty aktów prawnych, a więc przyjmować uwagi organizacji społecznych, przedsiębiorców i wszystkich zainteresowanych planowaną legislacją. Ma także obowiązek odnieść się do zgłaszanych uwag, uzasadniając zarówno ich przyjęcie, jak i odrzucenie. Wszystko po to, aby o regulowanej rzeczywistości więcej wiedzieć i aby bardziej włączyć społeczeństwo obywatelskie w proces ustanawiania dla niego norm.

Tyle teoria. W praktyce poziom konsultacji społecznych był w Polsce zawsze niski. Konsultacje traktowano jako przykry, formalny obowiązek. Do anegdot przeszły historie wysyłania do konsultacji potężnego projektu ustawy w piątek o 16.00 z terminem na zgłaszanie uwag ustalony na poniedziałek, na godzinę 9.00, albo prezentowanie nowej wersji projektu ustawy w kilka godzin po przedstawieniu przez zainteresowanych kilku tysięcy stron komentarzy. Nigdy jednak w historii naszej młodej demokracji rozmyślnie i systemowo nie zwalczano debaty nad uchwalanym prawem i nie karano za to, że ktoś w tej debacie odważył się wziąć udział. A tak jest niestety obecnie.

Sposób tworzenia prawa w Polsce wraca do wzorców znanych z końca XIX wieku – zamienia się w wydanie rozkazu, zakończone srogim „Wykonać!”. Kluczowe dla ustroju państwa projekty ustaw nie tylko nie są konsultowane przed ich przedstawieniem parlamentowi, ale nie są także dyskutowane w samym parlamencie. Brak konsultacji wynika często z faktu, że dla wprowadzania ważnych zmian w prawie używa się tzw. trybu poselskiego, a nie trybu rządowego, w którym sposób konsultowania ustaw jest jasno rozpisany, precyzyjne są także wymogi dotyczące przygotowania tzw. oceny skutków regulacji, która tłumaczy zainteresowanym cele i efekty nowego prawa. Brak konsultacji wynika z decyzji politycznej rządzącej partii, która woli uchwalać szybko, a nie dobrze.

Z tego powodu debata parlamentarna została sprowadzona do swojej parodii, ponieważ jej uczestnicy mają często kilkadziesiąt sekund na przedstawienie swojej tezy. Przypomina mi to wysłuchanie publiczne w sprawie pewnego projektu ustawy, które odbyło się kilkanaście lat temu w Sali Kongresowej Pałacu Kultury w Warszawie, ponieważ udziałem w nim było zainteresowanych ponad tysiąc osób, które nie pomieściłyby się w budynku Sejmu. Każdy z uczestników otrzymał całe 1,5 minuty na wypowiedź, a mi zapadło w pamięć wystąpienie pewnego pana, który swój czas wykorzystał na oświadczenie, że zawsze marzył o wystąpieniu na deskach Sali Kongresowej, po czym opuścił scenę.

Dlaczego systemowo zwalcza się debatę nad prawem? Jest kilka powodów. Po pierwsze, nasza obecna władza lubi udawać teksańskiego szeryfa, który z ludźmi gada mało, bardzo lubi za to ustawiać ich do pionu. Ponieważ, jak się często podkreśla, Polska jest Teksasem Europy, takie działanie spotyka się z poklaskiem części społeczeństwa. Jest w tym poklasku podziw dla zdecydowania w ruchach, swady, pokazu siły i męskości – wszystkie te cechy podziwiają osoby z symptomami osobowości autorytarnej. Trzeba jednak pamiętać, że, jak pisałem w jednym z ostatnich komentarzy dla Tygodnika, szybkie stanowienie prawa jest jak szybka jazda samochodem: budzi podziw głupich i niedoświadczonych, ale przerażenie mądrych i znających życie. Może się podobać tym, którzy sami czują się niepewnie, ale prowadzi bardzo często do opłakanych skutków.

Po drugie, szybkie stanowienie prawa, bez pytania nikogo o zdanie, jest wyrazem paternalizmu, który także jest bliski obecnej polskiej władzy. Skoro konsultowanie aktu prawnego ma być lekarstwem na to, że przywódca nie wie wszystkiego, to pytanie o opinię innych może się wydawać słabością – przyznaniem, że nie pozjadało się wszystkich rozumów. Taki poziom pokory może być nieosiągalny dla kogoś, kto widzi siebie w roli zbawcy narodu i budowniczego nowego wspaniałego świata. Dorobiliśmy się w efekcie przywódców, którzy uważają, że nie muszą się z nikim konsultować, bo przecież to oni wiedzą najlepiej, co jest dla nas dobre. Takie podejście prowadzi do modelu jednolitej władzy państwowej, znanej z systemów totalitarnych i do opłakanych konsekwencji w postaci prawa żenującej jakości, którego ludzie nie chcą przestrzegać, ponieważ go nie rozumieją, a tym samym traktują jako ciało obce w tkance społeczeństwa. Takie prawo podlega szybkiej inflacji i jest nieskuteczne.

Systemowe eliminowanie debaty nad stanowieniem wspólnych dla Polaków norm przeszło ostatnio w kolejną, ostrzejszą fazę. W czasie prac nad zmianą kodeksu karnego nie tylko w zupełnie nieuzasadnionym pośpiechu naruszono wszelkie możliwe procedury i nie tylko pominięto konsultacje społeczne. Wprowadzono nową jakość – osobom, które mimo to zdecydowały się wyrazić swoje zdanie na temat projektowanych zmian zagrożono sądem. Mowa tu oczywiście o absurdalnej groźbie Ministerstwa Sprawiedliwości, dotyczącej złożenia pozwu przeciw profesorom UJ, którzy przedstawili krytyczną opinię na temat projektu zmian kodeksu karnego.

Dlaczego tak się stało? Ponieważ w świecie władzy, która ma ciągoty autorytarne, każdy, kto myśli inaczej, jest zagrożeniem. Chęć przedyskutowania danego rozwiązania jest traktowana jako zamach na nieomylność tego, kto to rozwiązanie zaproponował. Dlatego spotyka się z odporem i agresją władzy, a także formułowanym przez niektórych współobywateli zarzutem krytykanctwa słusznej linii partii, znanym z czasów minionych. Sytuacja, w której Ministerstwo atakuje profesorów prawa za opinię, przypomina mi inną sytuację, będącą dogłębną ilustracją psychologii naszej obecnej władzy. W czasie jednej z rozmów telewizyjnych pomiędzy Krystyną Pawłowicz a sędzią Waldemarem Żurkiem ta pierwsza krzyknęła w stronę swojego rozmówcy: „Cicho!”. Odnoszę wrażenie, że preambuła każdej ustawy uchwalanej przez obecną władzę powinna brzmieć: „Cicho!” – macie milczeć, kiedy my w swojej mądrości uchwalamy prawo, a potem je pokornie wykonać.

Uchwalanie zmian kodeksu karnego z pogwałceniem procedur i przy wtórze uciszania krytyków jest przestępstwem przeciwko rozumowi. Kodeksy są najważniejszymi po konstytucji aktami prawnymi, dlatego ich zmiana powinna być szczególnie ostrożna. Odzwierciadlają to zasady zmiany kodeksów, nakazujące dłuższy namysł nad ich nowelizacją niż nad nowelizacją innych ustaw. Złamanie tych procedur było spowodowane potrzebą polityczną – w zmianach kodeksu karnego nie chodziło przecież o to, aby były mądre, ale aby dokonać ich szybko. W ten sposób można było pokazać społeczeństwu, że szeryf nie stracił impetu i walczy z przestępczością. Problem w tym, że jeszcze nigdy żadna zmiana ustawy sama w sobie przestępczości nie zwalczyła – nowe prawo musi być jeszcze wprowadzone przez kogoś w życie i odpowiednio zastosowane. Zmiana prawa bez namysłu, aby je tylko zmienić i zorganizować imponującą konferencję prasową, to legislacja gestów – zmiana tekstu ustawy jest łatwa, realne zwalczanie przestępczości jest dużo trudniejsze.

Ktoś może zapytać, czy mamy posunąć się do absurdu i kodeks karny konsultować z jego adresatami, czyli przestępcami. Nie musimy tego robić, choć nikt nie widzi problemu w konsultowaniu zabezpieczeń komputerowych z hakerami. Chodzi o dyskusję z tymi, którzy to prawo mają stosować i wiedzą, jak działa ono w praktyce. Takie konsultacje mogłyby być może doprowadzić władzę do wniosku, że samo podniesienie kar za przestępstwa pedofilskie nie zwalczy pedofilii. Mimo że surowość kar ładnie wygląda w telewizji, specjaliści wiedzą, że to poczucie nieuchronności kary odstrasza przestępców, a nie jej wysokość. Wiedzą także, że przyczyny popełniania przestępstw, w szczególności przestępstw pedofilskich, są bardzo złożone, i że to, jaka kara grozi aktualnie za dane przestępstwo, nie jest kluczowym elementem kalkulacji pedofila, który chce zaatakować dziecko. W zwalczaniu tego rodzaju przestępczości kluczowe są środki zaradcze, w postaci sprawnego systemu sygnalizacji wczesnych symptomów zachowań pedofilskich, przejrzystej procedury ich zgłaszania i sankcji za tuszowanie. Ich wypracowanie wymaga dyskusji z pedagogami, psychologami i wieloma innymi specjalistami. A taką dyskusję, jak powiedziano, obecna władza systemowo eliminuje z przestrzeni społecznej. W efekcie w teksańskim stylu zaostrza kary i liczy na to, że każdy pedofil przed atakiem skonsultuje nowy kodeks karny i mimo świadomości, że jego zachowanie najprawdopodobniej nie zostanie wykryte, a jego przełożeni mają tendencję do tuszowania, powstrzyma się od krzywdzenia dzieci, ponieważ potencjalna kara wzrosła.

Tytuł tego tekstu jest parafrazą tytułu znanego horroru. Nie bez przyczyny. To, co dzieje się z polską legislacją, to istny horror. Prawo, zwłaszcza prawo karne jest narzędziem ekstremalnie niebezpiecznym, zwłaszcza jeśli ktoś posługuje się nim bezmyślnie i w pośpiechu. Od czasu zniesienia kary śmierci już na szczęście nie pozbawia ono ludzi życia, ale może pozbawić majątku, rodziny czy wolności – jak ostatnio słyszeliśmy, na zawsze. W teorii legislacji sytuację bezmyślnych i błyskawicznych zmian prawa przedstawia się poprzez obraz małpy z brzytwą. W Polsce grasuje obecnie małpa z włączoną piłą łańcuchową – jej działania nie tylko nie przynoszą pożytku, ale mogą spowodować ogromne i nieodwracalne szkody. Miejmy nadzieję, że w tej sprawie przyjdzie rychłe opamiętanie.

Zmieniona wersja tekstu ukazała się wcześniej w Tygodniku Powszechnym.

Polska PiS: naród, socjalizm i brak państwa prawa

Zgodnie z tzw. prawem Godwina, osoba, która w dyskusji porówna przeciwnika do Hitlera albo nazistów, tę dyskusję przegrywa. Nie zamierzam porównywać Kaczyńskiego do Hitlera, a PiS do nazistów, bo oczywiście nie chcę tej dyskusji przegrać. Chcę tylko ocenić wizję państwa, którą Kaczyński przedstawił na konwencji w Lublinie i pokazać, że wiedzie ona nas w przepaść.

Doświadczenia Republiki Weimarskiej i niemieckiego totalitaryzmu nauczyły nas jednego – są takie wizje państwa i społeczeństwa, które dają ludziom w miarę normalne życie, i są takie, które dają ludziom nie dającą się zmierzyć rozpacz. Nie będzie nigdy w historii świata drugiego Hitlera, tak jak nie było Hitlera przed Hitlerem. Będą tylko wizje państwa mądre i głupie, takie, które mają dużą szansę powodzenia i takie, które tej szansy nie mają. Jeżeli jesteśmy stworzeniami racjonalnymi, powinniśmy się z historii nauczyć niepowtarzania wizji państwa, które się skompromitowały. Jarosław Kaczyński się niestety nie nauczył.

Na ostatniej konwencji w Lublinie przedstawił bowiem wizję państwa, która została wielokrotnie skompromitowana jako niezdolna do dostarczenia ludziom szczęścia i dobrobytu, o którym przywódca PiS tak wiele mówi. Ta wizja państwa jest oparta na czterech filarach: narodzie, państwie dobrobytu, jednolitości światopoglądowej i wyższości woli politycznej nad prawem. Jak pokazuje przeszłość ludzkości, kombinacja tych elementów produkuje mieszankę wybuchową nad którą jej twórcy nie potrafią w pewnym momencie zapanować. Omówmy jej składniki po kolei.

Kaczyński mówi: naszym celem jest państwo narodowe, bo nie ma demokracji poza państwem narodowym. To jest twierdzenie, które prowokuje dwa pytania. Pierwsze z nich, to pytanie o to, jak PiS rozumie naród. Czy tak, jak wskazuje nasza obecna Konstytucja, a więc jako „wszystkich obywateli Rzeczypospolitej”, także tych, którzy nie są Polakami z krwi? Czy też bardziej biologicznie? Długo już trwający flirt PiS ze skrajną prawicą i wygodna dla wszelkiej maści nacjonalistów polityka ich „rozumienia” mogą skłaniać do drugiej odpowiedzi. A więc Polska dla Polaków, ksenofobiczna, zamknięta na innych. Słaba Polska sanacyjna, nie wielka I Rzeczpospolita, od morza do morza, czerpiąca z bogactwa swojej różnorodności narodowej i silna tolerancją.

Drugie pytanie: dlaczego Kaczyński mówi, że demokracja nie jest możliwa poza państwem narodowym? To wyraźny atak na Unię Europejską, bo to Unię antyliberałowie w stylu Orbana i Salviniego oskarżają się o niedemokratyczność ze względu na jej ponadpaństwowość, a więc niezdolność do czerpania legitymacji z woli konkretnego narodu. Kaczyński nie wierzy w Unię Europejską i gdyby nie ogromne poparcie Polaków dla naszego w niej członkostwa chętnie by nas z niej wyprowadził. Nie mogąc tego zrobić, PiS systematycznie niszczy pozycję Polski w UE, co jest strategią samobójcy. Tymczasem Unia jest sojuszem, który zapewnił najdłuższy w jej historii pokój. Antyunijność to antypolskość – to chęć izolowania Polski i chęć zniszczenia europejskiego pokoju.

Drugi element wizji państwa PiS to „państwo dobrobytu”. Umieszczam tę nazwę w cudzysłowie, ponieważ nie o wizję rzeczywistego welfare state tu chodzi. Prawdziwe państwo dobrobytu jest w rzeczywistości produktem myśli liberalnej, nie socjalistycznej, i jest powiązane nierozerwalnie z pełną racjonalnością gospodarczą i praworządnością. Wizja Kaczyńskiego natomiast to wizja nieracjonalnego rozdawnictwa, opartego na wizji ekonomicznej, zgodnie z którą pieniądze biorą się z bankomatu.

Prawdziwe państwo dobrobytu musi przede wszystkim umieć dobrze liczyć, a Polska już od dawna nie liczy, łudząc się, że koniunktura gospodarcza będzie trwać wiecznie. Nie będzie, a rozdawnictwo dramatycznie podniesie poziom oczekiwań, który, w przypadku kryzysu ekonomicznego, spowoduje wielką narodową frustrację. Nie oskarżam PiS-u o hitleryzm – oskarżam o to, że przygotowuje grunt pod wielki narodowy gniew, podobny do tego, który trawił Republikę Weimarską, gdy przyszedł światowy kryzys lat trzydziestych, kiedy ludzka frustracja wyniosła nazistów do władzy. Ponieważ znamy historię, wiemy, co się później zdarzyło.

Oprócz wizji biologicznego i odizolowanego od Europy narodu, wizji nieracjonalnego rozdawnictwa bez liczenia jego skutków, w państwie Kaczyńskiego ma panować jednolitość poglądów, gwarantowana ciężką ręką Kościoła katolickiego. Skoro poza Kościołem panuje nihilizm, to oznacza przecież, że poza Kościołem nie ma żadnego porządku wartości, który wart byłby realizowania. Jak zachowa się silne państwo, kiedy jakiś pisarz, reżyser czy twórca poprosi o finansowanie aktywności promującej inny niż katolicki porządek wartości? Czy państwo Kaczyńskiego będzie promować nihilizm? Toż byłaby to czysta niegospodarność, po cóż bowiem promować coś, co nie ma żadnej wartości.

Twierdzenie o nihilizmie poza Kościołem jest zapowiedzią kontynuacji finansowej cenzury, którą PiS od czterech lat uprawia i właśnie zapowiedział, że będzie uprawiał dalej. Cenzura ta polega na finansowaniu tylko takich mediów i tylko takiej twórczości, która jest zgodna z wiodącą wizją światopoglądową, a odbywa się na przykład przez kanalizowanie wydatków reklamowych spółek Skarbu Państwa w odpowiednim, akceptowanym przez władzę kierunku. Co gorsza – może skutkować podobnym finansowaniem badań naukowych. Taka cenzura powoduje zabijanie różnorodności, a brak różnorodności powoduje degenerację. Nie bez przyczyny największe dokonania naukowe ludzkości, w tym odkrycia Newtona, nastąpiły po zakończeniu wojny trzydziestoletniej, która była także ostatecznym upadkiem jednolitego światopoglądu Kościoła katolickiego. To wolność twórcza i różnorodność poglądów była mechanizmem, który zaledwie trzysta lat później pozwolił ludziom zwalczyć choroby zakaźne i stanąć na Księżycu. Okazało się, że poza Kościołem może także być dobro, a nie tylko nihilizm. Tej tezie Kaczyński w Lublinie zaprzeczył.

Wreszcie czwarty filar: wola polityczna ponad państwem prawa. Kaczyński oskarżył polskie sądy i trybunały o zamach stanu, o to, że zamiast demokracji mamy „trybunalską” wizję państwa, gdzie sądy mogą absolutnie wszystko, a politycy nic. To pogląd, który nie przestaje mnie zadziwiać. W czasie jednego z programów w TVP Info zapytałem Bronisława Wildsteina, czy zna jakikolwiek kraj, w którym sędziowie wprowadzili totalitaryzm, bo ja znam wiele takich, w których totalitaryzm wprowadzili politycy. Wildstein odpowiedział, że krajem, w którym totalitaryzm wprowadzili sędziowie, są Stany Zjednoczone. Pomyślałem wtedy: daj nam, Boże, taki totalitaryzm!

Jak pisał John H. Ely, wszystkie instytucje państwa prawa, takie jak podział władz, istnienie sądu konstytucyjnego i kontrola prawa nad polityką są po to, aby już nigdy nie powtórzył się Holocaust. To mocne i emocjonalne stwierdzenie jest bardzo racjonalne. Holocaust z punktu widzenia teorii demokracji to sytuacja, w której większość, swoją polityczną wolą wyizolowała i zabiła mniejszość. Holocaust zdarzył się, bo dla politycznej woli większości zabrakło jakichkolwiek hamulców. Takim hamulcem są silne, niezależne od polityków instytucje państwa prawa chroniące prawa mniejszości przed atakiem większości. Takimi instytucjami w Polsce są Trybunał Konstytucyjny, sądy i Rzecznik Praw Obywatelskich. Wszystkie te instytucje PiS albo faktycznie zlikwidował, albo drastycznie osłabił. Jednocześnie osłabiając je, wszedł w wielki konflikt z Unią Europejską, w którym Polska ponosi ogromne szkody, a benefitów nie widać (widać za to kompletną degrengoladę moralną odnowionej sędziowskiej elity).

Chciałbym, aby Jarosław Kaczyński, kreujący swoją wizję państwa, zadał sobie jedno pytanie: jak będzie wyglądać Polska w momencie, w którym spadnie na nią poważny ekonomiczny kryzys, co, jak się zdaje, jest bardzo prawdopodobne w kolejnych latach. Ta Polska będzie państwem izolowanym w Europie i społeczeństwem z ogromnymi, rozbudzonymi oczekiwaniami finansowymi. Będzie państwem właściwie wychodzącym z Unii Europejskiej, ponieważ dalsze niszczenie państwa prawa spowoduje zmniejszenie płynących do Polski europejskich funduszy i poparcie dla Unii istotnie spadnie. Jeśli w takie państwo uderzy ekonomiczny kataklizm, wywoła on ogromną frustrację i gniew społeczny, który zawsze kończy się szukaniem kozła ofiarnego (którego zresztą Kaczyński zapewne chętnie wskaże). Co więcej, ten gniew zrealizuje się w kraju, który nie będzie miał już żadnych bezpieczników, chroniących mniejszość przez agresją większości.

Nie zamierzam porównywać Kaczyńskiego do Hitlera, a PiS do nazistów. Znam prawo Godwina. Ale oskarżam wizję państwa, którą Kaczyński zaproponował, o rzecz najgorszą: o bezdenną głupotę. Cała ludzka historia pokazuje, że izolowany, oparty na chowie wsobnym biologiczny naród, który żyje ponad stan i niszczy swoje ekonomiczne sojusze, który zabija różnorodność i który osłabia instytucje zapewniające pokojowe współistnienie większości i mniejszości, jest skazany na porażkę, bo jest skazany na konflikt. Co zrobi PiS, kiedy ten konflikt wybuchnie? Na kogo wtedy zwali winę?

Tekst ukazał się wcześniej w Gazecie Wyborczej.

Polska Watergate

17 czerwca 1972 roku, w Waszyngtonie, grupa pięciu mężczyzn została przyłapana na nielegalnych działaniach, mających na celu zdyskredytowanie politycznych przeciwników prawicowego rządu. Jak stwierdził później Mark Felt, jeden z bohaterów tej historii, nie byli to zbyt bystrzy faceci. Prawie dokładnie po dwóch latach od tego momentu, Prezydent Nixon został zmuszony do rezygnacji ze stanowiska, ze względu na swoje związki z kampanią oczerniania opozycji i kłamstwa, których dopuścił się w czasie jej wyjaśniania. Afera Watergate, bo o niej mowa, na zawsze odmieniła Amerykę, pokazując, że ludzie powołani do przestrzegania najwyższych standardów mogą bardzo nisko upaść.

Ujawnione w ostatnim tygodniu działania wiceministra Piebiaka oraz kilku innych osób, mające na celu zdyskredytowanie krytyków rządu PiS, noszą pewne podobieństwo do Watergate, matki wszystkich afer. Oto grupa ludzi pracujących dla prawicowego rządu wykorzystuje w nielegalny sposób informacje mające poniżyć jego przeciwników. Prawicowy rząd twierdzi, że nie ma żadnej wiedzy o tych działaniach, i odcina się od nich. W tym tłumaczeniu nic jednak nie trzyma się kupy, w tle sprawy jest finansowanie tych działań z pieniędzy rządowych, a powiązania przyłapanej grupy sięgają na sam szczyt państwowej administracji. Czy afera Piebiaka to polska Watergate?

Analogie są potrzebne, jeśli mogą być pouczające. Ta, jak się zdaje, jest. Watergate pokazała, że rząd mający usta pełne sloganów o wartościach, może być podły. Że ci, których naród powołał do wierności prawu, mogą je bezczelnie łamać, aby zrealizować swój polityczny interes. Pokazała także, że jedynym antidotum na niemoralność władzy jest niezależny system publicznych bezpieczników w postaci niezależnego sądownictwa i niezależnych mediów. Warto prześledzić te analogie, aby wyciągnąć z nich lekcje dla Polski.

Pierwsza analogia to łamanie prawa przez strażników prawa. Działania grupy partyjnych nominatów do Ministerstwa Sprawiedliwości, KRS i Sądu Najwyższego wobec sędziów krytykujących zmiany w sądownictwie nie są po prostu elementem wszechobecnego współcześnie hejtu, i nie powinno się ich rozpatrywać wyłącznie w kategoriach moralnych. Te działania noszą znamiona poważnych naruszeń prawa, np. ujawnienia danych osobowych prześladowanych sędziów osobom trzecim, przestępstwa zagrożonego karą nawet trzyletniego więzienia. Zachęcanie do uporczywego nękania (do stalkingu) i podżeganie do zniesławiania to także przestępstwa, podobnie jak przekroczenie uprawnień oraz współdziałanie w zorganizowanej grupie mającej na celu przestępstwo. Portal Dogmaty Karnisty wskazuje sześć potencjalnych przestępstw, których mogli się dopuścić bohaterowie Piebiak-gate, co pokazuje, że sprawa w sensie prawnym jest bardziej niż poważna.

Powraca więc starożytne pytanie Juwenalisa – jeśli strażnicy prawa je naruszają, kto ma pilnować samych strażników? O ile tzw. system checks and balances, a więc system konstytucyjnych zabezpieczeń przed samowolą prawną władzy, opierający się na niezależnej prokuraturze, sądach i mediach działał w latach 70. w USA całkiem dobrze, o tyle w Polsce w przypadku prokuratury nie działa wcale, a w przypadku sądów jest poważnie osłabiony. Na szczęście, choć trzecia władza została wprowadzona przez PiS w głęboki kryzys, wciąż można mówić o niezależności władzy czwartej, a więc wolnych mediów, które w omawianej sprawie już wykonały ogromną pracę. Pytanie tylko jak długo – w szufladach rządu PiS czai się już przecież projekt „repolonizacji” mediów, który mimo tej fantazyjnej i patriotycznej nazwy jest zwykłym planem zamknięcia dziennikarzom ust.

Jeśli jednak mamy wyciągnąć wnioski z Watergate dla naszej sytuacji, to trzeba pamiętać, że kluczową rolę w jej ujawnieniu odegrał ostatecznie Sąd Najwyższy USA, który swoim wyrokiem nakazał administracji Nixona ujawnienie opinii publicznej kluczowych dla afery informacji. Tu nasza analogia sygnalizuje nam pierwszy problem. W ostatnich czterech latach rząd PiS pokazał wielokrotnie, że wyroki sądów mało go obchodzą. Mało go obchodziły wyroki Trybunału Konstytucyjnego, mało go obchodzi niedawny wyrok sądu administracyjnego, nakazujący, nomen omen, ujawnienie opinii publicznej ważnych dla działania państwa informacji o podpisach pod listami poparcia do KRS. Jaki zresztą sąd najwyższy miałby PiS do czegokolwiek przymusić, skoro jest on coraz bardziej napakowany partyjnymi nominatami, a co najmniej jeden z nich jest nawet bezpośrednio zamieszany w sprawę, ponieważ prawdopodobnie zachęcał do akcji nienawiści wobec Małgorzaty Gersdorf.

Afera Piebiaka pokazuje w całej pełni rozpaczliwą sytuację, w której znalazła się Polska. Demontaż państwa prawa spowodował, że kiedy strażnicy prawa łamią prawo, nie ma kto ich pilnować. Państwo trzymane w ręku jednej osoby nie będzie przecież tej ręki kąsać. Jak mówił, Bob Woodrow, jeden z nieustępliwych dziennikarzy, którzy doprowadzili do ujawnienia afery, „Watergate stanowi modelowe studium przypadku relacji i uprawnień poszczególnych władz. Jest to także moralny spektakl ze smutnym i dramatycznym zakończeniem”. Istnieje niestety ryzyko, że Piebiak-gate, które niewątpliwie jest moralnym, smutnym i dramatycznym spektaklem, będzie stanowić modelowe studium upadku podziału władz – ich niezdolności do wzajemnego kontrolowania, niezdolności do pilnowania strażników.

Druga lekcja z analogii pomiędzy skandalem w polskim Ministerstwie Sprawiedliwości a Watergate to lekcja hipokryzji władzy. I w USA, i w Polsce, prawicowe rządy cechuje wyjątkowe upodobanie do moralizowania. W pewnym sensie ideą przewodnią prawicy jest założenie, że ludzie nie są sami z siebie zdolni do postępowania zgodnego z moralnością, dlatego zadaniem rządu jest ich tej moralności nauczyć. Stąd ulubionymi postaciami prawicy są rozmaitej maści szeryfowie – nieosiągalne wzorce wszelkich cnót, które same postępują nienagannie, a tych, którzy robią inaczej, szybko i sprawnie sprowadzają na dobrą drogę.

Szok powodowany kiedyś przez Watergate, a teraz przez Piebiak-gate, jest szczególny, ponieważ okazuje się, że ci, którzy wciąż mówią o moralności, sami są głęboko niemoralni. Opinii publicznej trudno jest uwierzyć w słowa i czyny, które ukazują zepsucie niebywałej miary. Są przecież w zapisanych rozmowach rzeczy straszne – porównywanie ludzi do psów, odwoływanie się do „ostatecznego rozwiązania” (Endlosung) poprzez dobicie przeciwnika plotką o aborcji, jest nawet targanie pamięci bohaterów prawicy, przez porównywanie hejterki do Inki. Jednocześnie jest ciągle mowa o wartościach najwyższych: o działaniu dla dobra kraju, o patriotyzmie. Ta obrzydliwa mieszanka może przyprawić o nudności.

Niestety, upadek moralny na szczytach polskiej władzy nie jest przypadkiem, ale efektem prowadzonej systematycznie polityki. Pomysł PiS na „naprawę” polskiego sądownictwa opiera się od początku na absurdalnym założeniu. Aby było lepiej, należy usunąć ze stanowisk naturalnych liderów środowiska sędziowskiego i zastąpić ich ludźmi z dołu hierarchii sędziowskiej. Należy wyrzucić z TK, KRS i Sądu Najwyższego najbardziej doświadczonych sędziów i powołać na ich miejsce ludzi, którzy w normalnych warunkach nigdy powołani do tych organów by nie zostali. W efekcie, na szczyty hierarchii sędziowskiej trafiają ludzie mali, katapultowani tam wolą polityczną, nie własnymi zasługami. Stąd te błyskawiczne kariery rozlicznych Dyzmów, stąd ignorancja i arogancja widoczna w działaniach jawnych i jeszcze bardziej widoczna w ich działaniach niejawnych, które właśnie odkrywamy.

Niemoralność osób zaangażowanych w aferę Piebiaka jest prostą konsekwencją polityki personalnej PiS, która nie rozumie, że na szczyt hierarchii państwa trzeba wspinać się długo i powoli, jak na ośmiotysięcznik. Każdy etap tej wspinaczki jest testem wytrzymałości i przydatności danej osoby do wejścia wyżej. Na każdym z poziomów trzeba także jakiś czas pozostać, jeśli wcześniej się na nim nie było, bo w przeciwnym razie szybka kontynuacja wspinaczki skończy się źle. W życiu jak w górach, jeśli ktoś wspina się zbyt szybko, szybko upada, fizycznie bądź moralnie, i obserwowany przez nas skandal jest tego najlepszym dowodem. PiS, często powołujący się na Biblię, naruszył w swojej polityce personalnej biblijną zasadą wierności w rzeczach małych, która musi poprzedzać wierność w rzeczach wielkich. I teraz za to płaci, tak jak płacili za to republikanie po Watergate. Prezydent Ford, który zastąpił ustępującego w wyniku afery Nixona, stwierdził przecież, że z Watergate płynie jedna polityczna nauka: nigdy więcej nie można pozwolić, aby aroganccy polityczni nastolatkowie ominęli szczeble normalnego publicznego awansu. Innymi słowy, błyskawiczny awans wynosi na szczyty nieprzygotowanych i to zawsze kończy się źle.

I wreszcie trzecia lekcja płynąca z porównania skandalu w Ministerstwie Sprawiedliwości z aferą Watergate: nie można być na tyle naiwnym, aby sądzić, że działania dobre dla władzy, prowadzone przez ludzi związanych z władzą, są prowadzone bez wiedzy i woli tej władzy. Premier Morawiecki, mówiąc o dymisji Piebiaka „sądzę, że to kończy sprawę”, ujawnił wiele: to zdanie wypowiedziane zbyt szybko pokazuje, że premier bardzo by tego chciał, a jednocześnie użycie w nim osłabiającego słowa „sądzę” dowodzi jego poważnych wątpliwości, że tak się stanie.

I dobrze, że premier ma takie wątpliwości, bo tak się stać nie powinno – afera Piebiaka zaczyna się od Piebiaka, tak jak afera Watergate zaczęła się od budynków Watergate. Ale Watergate skończyła się na spektakularnym upadku politycznym Nixona, choć wygrał on jeszcze wybory, które nastąpiły po jej ujawnieniu. Jak skończy się afera Piebiaka? Kto będzie polskim Nixonem?
Ponieważ Piebiak raportuje swoje działania „Szefowi”, to on jest naturalnym kandydatem do tej roli. Trzeba tego Szefa odnaleźć, nawet gdyby zapewniał, że nic o sprawie nie wiedział, i nawet, gdyby zachowywał się jak żandarm z „Casablanki”. Ten, który przez trzy czwarte filmu przesiaduje w kasynie, korzystając z jego uciech, aby w pewnym momencie wstać i powiedzieć: „jestem oburzony – tutaj uprawia się hazard” i aresztować innych grających.

Watergate daje i w tym zakresie pewną lekcję. Wspomniany na początku Mark Felt, pracownik FBI, pomagający dziennikarzom badającym aferę, instruował ich w następujący sposób: „kiedy badasz spisek taki, jak ten, lina musi się powoli zaciskać wokół każdej szyi. Zaczynasz od najdalszych końców, zdobywasz dowody (…) Potem idziesz o poziom wyżej i robisz to samo na następnym poziomie. Jeśli od razu strzelisz zbyt wysoko i nie trafisz, wszyscy zaangażowani poczują się uspokojeni. Tak badają spiski prawnicy. Jestem przekonany, że inteligentni dziennikarze też tak powinni robić. Wy tak powinniście robić”.

Afera Piebiaka zdarza się Polsce w złym momencie. Jak powiedziano, osłabione państwo prawa może sobie z nią nie poradzić, skoncentrowanie władzy w rękach partii rządzącej nie będzie ułatwiać jej rozwiązania. Ale ujawnienie przestępczych działań władzy w aferze Watergate dokonało się dzięki tytanicznej pracy dziennikarzy i to dziennikarze mogą doprowadzić do końca polską Watergate. System publicznych, konstytucyjnych bezpieczników obejmuje także wolność prasy i ten bezpiecznik na szczęście nie został jeszcze wyłączony. Wciąż jest więc nadzieja, że czwarta władza może wyręczyć władzę trzecią. I niech tak się stanie.

Tekst ukazał się w Gazecie Wyborczej.

Chaos i porządek w narracji PiS

Jak wiecie od czterech lat zwalczam działania PiS atakujące sądy i konstytucję. Nie jestem politykiem, ale jako obywatel nie chcę, by przez kolejne 4 lata praworządność była niszczona jeszcze bardziej. Dlatego chcę, żeby wybory wygrała partia praworządna – wszystko mi jedno, jaka. Dlatego jeśli jako zwolennicy praworządności chcecie wygrać wybory, przeczytajcie to, co piszę poniżej.
 
W skrócie moja myśl jest taka: nie atakujcie Kościoła i tradycyjnych wartości, w tym rodziny. Atakujcie destrukcję praworządności, osłabianie Unii Europejskiej i powolne wyprowadzanie z niej Polski, oraz bezmyślne działania PiS w obliczu zbliżającej się katastrofy klimatycznej.
 
Jeśli chcecie wiedzieć, dlaczego, przeczytajcie poniższe, dłuższe wyjaśnienia.
 
………………
 
Kluczowa w komunikacji PiS z wyborcami jest para pojęć: chaos i porządek. Jest ona stosowana na wielu poziomach. 
 
PiS identyfikuje źródła powodujące chaos i brak kontroli w życiu ludzi, a następnie daje rozwiązania, które ograniczają chaos i przywracają poczucie kontroli. Przykład: brak środków do życia w wielodzietnej rodzinie (źródło chaosu i braku kontroli nad życiem) i 500+ jako rozwiązanie likwidujące chaos i przywracające poczucie kontroli nad życiem. Często politycy PiS kreują albo podkręcają chaos, aby ich wyborcy tym bardziej docenili przywrócenie porządku. Przykład: najazd uchodźców, którzy przyniosą nowe bakterie, gwałty i rozboje (strach i chaos) – niewpuszczenie uchodźców jako rozwiązanie gwarantujące porządek i poczucie kontroli.
 
Politycy PiS ciągle mówią o chaosie (gender i LGTB jako zagrożenie dla rodziny, rozkradanie państwa, rosnąca przestępczość) i ciągle kreują się na szeryfów przywracających porządek (powrót do tradycyjnych, katolickich wartości, surowe kary dla przestępców) To działa, bo ludzie postrzegają współczesny świat jako groźny i szukają kogoś, kto pomoże im nad tym światem zapanować. Kogoś, kto wprowadzi porządek i bezpieczeństwo.
 
Wielki chaos powodują szczególnie takie sytuacje, z którymi człowiek nie jest w stanie sobie psychicznie poradzić – śmierć kogoś bliskiego, katastrofa, zdrada. Takim zdarzeniem był Smoleńsk – większości ludzi trudno zmierzyć się z brutalną prawdą, że setka najważniejszych ludzi w państwie może w jednej chwili zginąć przypadkiem. Powoduje to ogromny strach przed przypadkowością świata i brutalnością losu. Każde wytłumaczenie, nawet nieracjonalne, nawet wbrew faktom, jest lepsze niż wyjaśnienie, że zadziałał ślepy i okrutny los, bo wyjaśnienie nadaje sens i porządkuje świat. Teoria zamachu wyjaśnia, że nie my jako naród jesteśmy tej śmierci winni i że nic nie dzieje się przypadkiem. A to daje spokój. Stąd prawie dziesięć lat narracji PiS sprzecznej ze zdrowym rozsądkiem, ale dającej ukojenie. Porządkującej chaos w ludzkich głowach i sercach.
 
Myśleliście, że film Sekielskich pogrąży PiS, będący w sojuszu z Kościołem? Nieprawda. Wielu ludzi nie może się wewnętrznie pogodzić z tym, że kapłan może być pedofilem. Prawda  pokazana w filmie tych ludzi wcale nie wyzwala, ale przygniata – wiemy już od czasów „Dzikiej kaczki” Ibsena, że prawda może być zbyt ciężka, by ją unieść. Prawda powoduje silny dysonans poznawczy – napięcie, które powiększa niepokój i poczucie chaosu. Oto świat się wali. W takiej sytuacji PiS mówi: to nieprawda, to złośliwy atak na Kościół. I spokój wraca – bo czasami kłamstwo jest wygodniejsze od stanięcia twarzą w twarz z prawdą.
 
Są jednak co najmniej trzy obszary, gdzie narracja PiS „ograniczam chaos, wprowadzam porządek” nie działa: praworządność, Unia Europejska i kryzys ekologiczny. W tych trzech obszarach PiS wprowadza chaos i nie ma narzędzia przywrócenia porządku. Łamie konstytucję i demontuje praworządność, popiera destrukcję Unii Europejskiej (wspierając starania Wielkiej Brytanii o brexit i osłabiając Unię) i zaprzecza kryzysowi klimatycznemu, który niepokoi ludzi, szczególnie młodych, a ponieważ zaprzecza problemowi, nie może zaproponować rozwiązania. Sieje chaos i nie daje żadnego rozwiązania przywracającego porządek.
 
Jaki z tego wniosek? W walce z PiS nie można pogłębiać chaosu w tych obszarach, w których PiS ma (bądź udaje, że ma) lekarstwo. Frontalne uderzanie w Kościół zwiększa poczucie chaosu, frontalne uderzanie w tradycyjny model rodziny zwiększa poczucie chaosu, agresja i pogarda wobec elektoratu PiS zwiększa poczucie zagrożenia, więc zwiększa poczucie chaosu. A na te chaosy PiS ma gotowe rozwiązania, dlatego zwiększanie poziomu emocji jest mu na rękę – po prostu staje się jeszcze bardziej swojemu elektoratowi potrzebny.
 
W walce z PiS o polską praworządność trzeba kłaść nacisk na te obszary, w których PiS potęguje chaos, a nie ma rozwiązania: destrukcja  praworządności, która zwiększa konflikt z Unią (a więc zwiększa chaos). Popieranie brexitu i osłabienia Unii (destrukcja porządku, a więc chaos) oraz zaprzeczanie kryzysowi ekologicznemu i bezradność wobec niego. I w tych obszarach trzeba oferować rozwiązania, które zwiększają poczucie bezpieczeństwa i kontroli nad światem.
 
Dlaczego? Bo polityka to głównie emocje. Pamiętajcie o tym. Każde swoje działanie oceniajcie według trzech pytań: 1. Czy moje działanie zwiększa poczucie zagrożenia, a więc chaos? 2. Jeśli tak, kto oferuje rozwiązanie przywracające porządek – ja czy mój rywal polityczny? 3. Jeśli rozwiązanie oferuje rywal, nie podejmujcie działania zwiększającego poziom chaosu.
 
I nie martwcie się, że osłabicie mobilizację wśród swoich zwolenników przez obniżenie ich poziomu emocji. Po prostu podnoście te emocje w odpowiednich obszarach i obniżajcie w innych.