Polskie państwo prawa – remanent po trzech latach
Poniższy tekst został pierwotnie opublikowany w wydanej przez Gazetę Wyborczą “Czarnej księdze trzech lat rządów PiS” i nosi w niej tytuł “Koniec trójpodziału władzy”.
I oto jesteśmy na jesieni 2018 roku. Mocno poobijani po prawie trzyletnim boju o Konstytucję i praworządność, albo o sprawiedliwość i demokrację, w zależności od tego, po której stronie staliśmy. Kurz jeszcze nie opadł, bo walka wchodzi na nowy poziom – już nie jest tylko krajowa, bo wraz z zaangażowaniem Komisji Europejskiej i Trybunału Sprawiedliwości konflikt lokalny przerodził się w regionalny. Wciąż każdy wynik jest możliwy, ale pewnych efektów tego konfliktu nie da się cofnąć. Trzeba więc podsumować to, co stało się dotychczas.
Po zwycięstwie wyborczym w 2015 roku Prawo i Sprawiedliwość przystąpiło do działań, których głównym przesłaniem było zlikwidowanie tzw. imposybilizmu prawnego. Terminu tego użył Jarosław Kaczyński jeszcze za poprzednich rządów PiS, zaraz po tym, jak Trybunał Konstytucyjny uchylił ustawę lustracyjną, jeden ze sztandarowych projektów legislacyjnych tamtego rządu. Imposybilizm prawny oznacza niemożność zreformowania państwa ze względu na sztuczne, abstrakcyjne obostrzenia prawne, które – w rozumieniu twórcy tego terminu – nie są społeczeństwu potrzebne. Są one wręcz szkodliwe, ponieważ hamują wolę narodu, który chce zmian.
Problem z imposybilizmem polega na tym, że nie jest do końca jasne, skąd mamy wiedzieć, czego naród chce. Ograniczenia prawne nałożone Konstytucją to ograniczenia, które na władzę nałożył ten sam naród, który niby teraz chce je zrzucić. Oczywiście, bywają narody kapryśne i zmienne, i nie można im odmówić prawa do zmiany zdania. Tyle tylko, że zmiana zdania musi nastąpić w tej samej formie, w jakiej nastąpiło wyrażenie tego zdania, a więc poprzez zmianę Konstytucji. Do tego trzeba mieć polityczną siłę większości konstytucyjnej, a takiej PiS w wyborach nie otrzymało. Twierdzenie zatem, że naród chce fundamentalnej zmiany, nie jest uzasadnione, a polega tylko na intuicji politycznej lidera zwycięskiej partii. W państwach współczesnych, które chcą funkcjonować pokojowo, bez rewolucji, intuicja polityczna to za mało, żeby zmienić ustrój.
Jak się jednak okazuje, można próbować. Jeśli nie da się zmienić Konstytucji formalnie, można zmieniać ją faktycznie, przejmując kontrolę nad instytucjami, które mają tej Konstytucji bronić. Przez cały rok 2016 trwały zatem usilne starania partii rządzącej, aby sparaliżować Trybunał Konstytucyjny, który w naszym systemie prawnym jest głównym konstytucyjnym policjantem. Konstytucja ma rację bytu o tyle, o ile jest ktoś, kto może skutecznie stwierdzić, że ustawa zaproponowana przez rząd a uchwalona przez parlament jest z tą konstytucją niezgodna. Jeśli nie ma kogoś takiego, każde naruszenie Konstytucji ujdzie rządzącym płazem, podobnie jak przy braku policjanta lub policyjnej kamery na skrzyżowaniu uchodzi kierowcom płazem każde naruszenie przepisów o ruchu drogowym. Dlatego pierwszym etapem procesu likwidacji imposybilizmu prawnego była próba faktycznej likwidacji Trybunału Konstytucyjnego. I była to próba niestety udana.
Po grudniu 2016 roku, kiedy zakończył swoją kadencję Andrzej Rzepliński, Trybunał Konstytucyjny nie tylko przestał być jakąkolwiek przeszkodą dla władzy politycznej, która chce swobodnie zmieniać Polskę, ale zaczął być aktywnie wykorzystywany jako narzędzie tej zmiany. Najpierw Minister Sprawiedliwości efektywnie wykluczył z orzekania trzech dawniej wybranych sędziów, co nie byłoby możliwe bez współpracy wybranej niezgodnie z Konstytucją na stanowisko Prezes TK Julii Przyłębskiej. Następnie Trybunał został wykorzystany do przejęcia kontroli nad innymi instytucjami ważnymi dla państwa prawa, a mianowicie nad Krajową Radą Sądownictwa i Sądem Najwyższym. W ten sposób pierwszy etap tzw. naprawiania polskich instytucji odpowiedzialnych za obronę państwa prawa zakończył się całkowitym popsuciem Trybunału Konstytucyjnego. Sensem istnienia sądu konstytucyjnego w każdej demokracji jest jego zdolność do sprzeciwienia się aktualnie rządzącej większości. Taki jest sens posiadania konstytucji, która ogranicza rządzących w ich działaniach politycznych, a więc i taki jest sens istnienia konstytucyjnego policjanta, jakim Trybunał jest. Jeśli ten policjant zgadza się we wszystkim z tymi, których ma pilnować, a nawet pomaga w realizacji ich planów, cała konstrukcja zostaje postawiona na głowie.
Wynika to z faktu, że po II Wojnie Światowej, a więc po doświadczeniu nazizmu i holokaustu. zrozumieliśmy, że większość, która demokratycznie zdobyła władzę, może wydzielić ze społeczeństwa mniejszość, prześladować ją, a ostatecznie ją zabić. Aby nigdy więcej taka sytuacja się nie powtórzyła, w drugiej połowie XX wieku wzmocniliśmy rolę konstytucji oraz regulacji międzynarodowych chroniących prawa człowieka. Współcześnie te regulacje pełnią rolę, jaką kiedyś pełniły wymogi prawa naturalnego: ograniczają swobodę prawodawcy, ustalają nieprzekraczalne granice, takie jak nienaruszalność godności człowieka czy specjalna ochrona jego wolności. Z tego samego wzmocniona została rola sądów konstytucyjnych, stojących na straży tych wartości.
W Polsce mogliśmy tego ostatecznie dokonać dopiero w 1997, kiedy pozbawiliśmy Sejm możliwości odrzucania orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego odpowiednią większością głosów. Oznaczało to, że wyroki Trybunału stały się ostateczne – i takie były, zanim obecna większość rządząca przyznała sobie prawo do ich oceny przed publikacją. Kiedy bowiem premier Szydło odmówiła publikacji wyroku Trybunału i uznała, że nie ma on mocy prawnej, w rzeczywistości postawiła siebie i swój rząd ponad konstytucją. Z całą pewnością ta decyzja była najbardziej szkodliwym w skutkach precedensem w historii polskiego państwa prawa. Po tej decyzji już nigdy nie będzie można być pewnym, czy inny polityk nie zechce wykorzystać tego precedensu dla swoich celów. Dlatego właśnie zakwestionowanie wyroku Trybunału Konstytucyjnego jest jednym z najpoważniejszych deliktów konstytucyjnych, które przyniósł obecny kryzys, i który musi zostać w przyszłości przykładnie ukarany przez Trybunał Stanu.
Następnym krokiem w demontażu polskiego państwa prawa było przejęcie przez obecną władzę kontroli nad Krajową Radą Sądownictwa (KRS). Rada ta, zgodnie z Konstytucją RP, jest organem stojącym na straży niezależności sądów i niezależności sędziów, i pełni kluczową rolę. Decyduje o sędziowskich powołaniach i awansach, a także ma chronić sędziów przed jakimikolwiek zewnętrznymi naciskami, w tym naciskami ze strony polityków. Jej konstrukcja została w Konstytucji pomyślna w taki sposób, żeby była ona platformą pozwalającą na współpracę wszystkich trzech władz. Dlatego każda z władz ma w niej przedstawicieli, i każda swoich przedstawicieli wybiera.
A raczej wybierała, ponieważ narzędziem przejęcia kontroli na KRS stała się zmiana wyboru tych członków Rady, którzy reprezentują sędziów. Mimo że przedstawicieli władzy ustawodawczej w KRS nadal wybiera władza ustawodawcza, mimo że przedstawicieli władzy wykonawczej w Radzie nadal wybiera władza wykonawcza, to przedstawicieli sędziów nie wybierają już sędziowie. Ich przedstawicieli wybiera władza ustawodawcza. To trochę tak, jak gdyby przedstawicielki kobiet do Krajowej Rady Równouprawnienia Płci (gdyby w Konstytucji taka istniała) były wybierane przez mężczyzn. Dodatkowo, kiedy patrzy się na powiązania członków KRS z Ministrem Sprawiedliwości, a więc z władzą wykonawczą, którą ci sędziowie mają równoważyć, to właściwie ma się pewność, że te wybrane przez mężczyzn kobiety byłyby od nich całkowicie zależne. Tak jak w tej hipotetycznej sytuacji trudno oczekiwać, że zależne od mężczyzn i wybierane przez nich kobiety będą równoważyły męską władzę, tak w sytuacji rzeczywistej trudno oczekiwać, że wybrani przez polityków i zależni od nich sędziowie będą równoważyć władzę polityczną.
Nowy wybór sędziowskich członków KRS zamienił to ciało, zgodnie ze scenariuszem przećwiczonym w przypadku Trybunału Konstytucyjnego, w podmiot działający i myślący dokładnie tak, jak tego chce obecna władza. Bolesnym symbolem tej jedności celów, myśli i działań jest milczenie KRS wobec oburzających społeczność międzynarodową ataków na polskie sądy. KRS nie reaguje na ataki słowne, które raz po raz politycy przypuszczają na sędziów, podejmujących działania niezgodne z linią partii rządzącej. Co więcej, KRS nie widzi nic złego w urzeczywistniających się obecnie groźbach wszczęcia postępowań dyscyplinarnych, które ewidentnie są sposobem na zastraszenie środowiska sędziowskiego oraz wytworzenie tzw. efektu mrożącego – obawy przed sprzeciwem wobec władzy.
W zamian za to członkowie KRS powołani przez obecną większość parlamentarną bez szemrania głosują nad sędziowskimi awansami z uwzględnieniem dostarczonej przez polityków „czarnej listy” sędziów, którzy śmieli głośno mówić o polskich problemach w Brukseli. Koronnym argumentem na to, że KRS działa i myśli dokładnie tak, jak chce tego władza, jest zlekceważenie postanowienia o zabezpieczeniu wydanego ostatnio przez Naczelny Sąd Administracyjny, które nakazało zatrzymać proces obsadzenia wakatów w SN. Mimo że sędziowie NSA zakazali KRS przekazania uchwał Prezydentowi RP, KRS – ta sama, która ma wzmacniać pozycję sędziów, zrobiła to, a tym samym poniżyła sędziów, uznając decyzje przez nich wydane za pozbawione znaczenia.
Tak jak Trybunał Konstytucyjny posłużył jako narzędzie przejęcia kontroli nad KRS, tak przejęta KRS posłużyła politykom za narzędzie przejęcia kontroli nad Sądem Najwyższym. Zdominowana przez polityków KRS dość łatwo i rekordowo szybko wybrała kandydatów do Izby Dyscyplinarnej SN. Szybkość wyboru, który trwał krócej niż prowadzony mniej więcej w tym samym czasie konkurs na kalendarzyki kieszonkowe dla posłów, była odwrotnie proporcjonalna do niezależności wybranych kandydatów od aktualnie rządzących.
W wyniku przeprowadzonej procedury za sędziów SN uważają się obecnie między innymi Jan Majchrowski, nadzorujący przygotowanie polskiej odpowiedzi na zarzuty Komisji Weneckiej, Adam Tomczyński, radca prawny komplementujący władzę w telewizji publicznej oraz prokurator Adam Roch. Majchrowski w odpowiedzi na zarzuty Komisji Weneckiej poparł propagowaną przez obecną władzy, a heretycką tezę, że nasza Konstytucja nie wymaga zachowania okresu vacatio legis, a więcupływu pewnego czasu między ogłoszeniem a wejściem w życie ustawy, choć tej oczywistości uczy się studentów na pierwszym roku prawa. Tomczyński w przeddzień swojego przesłuchania w KRS prezentował swoje zadziwiające rozumienie apolityczności sędziego, wychwalając wyborcze przemówienie premiera Morawieckiego. Natomiast Roch, zaufany prokurator Zbigniewa Ziobry, nakazał przesłuchanie rodzącej kobiety, co Europejski Trybunał Praw Człowieka słusznie uznał za nieludzkie traktowanie. Taki oto zespół ludzi decyduje o charakterze nowej Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego, wyznaczając zaiste nieznany dotąd wzorzec niezależności i moralności. Na szczęście osoby te zostały powołane do SN w oczywiście nieważnej procedurze, zapoczątkowanej obwieszczeniem Prezydenta RP, które mimo jasnego wymogu Konstytucji, nie zostało kontrasygnowane przez Premiera. Daje to nadzieje na ich rychłe usunięcie z zajmowanych stanowisk w momencie, kiedy podstawowe wymogi państwa prawa zostaną w Polsce przywrócone.
Kiedy popatrzy się na trzy procesy przejęcia kontroli nad trzema kluczowymi polskimi instytucjami państwa prawa, można wskazać pewien ich wspólny mianownik. To, co te procesy łączy, to cel: rzeczywista likwidacja kontroli nad działaniami władzy. W efekcie przejęcia tych trzech instytucji doszło do zmiany ustroju Polski. Ustrój oparty na trójpodziale władzy zamienił się nam na ustrój jednolitej władzy państwowej, znany z czasów komunistycznych, mimo że formalnie nie zmieniliśmy konstytucji. Nie sposób nazwać tej zmiany inaczej niż pełzającym zamachem stanu.
Wspólnym mianownikiem zamachów na niezależność TK, KRS i SN była także drastyczna zmiana języka, którym mówimy o prawie i gwałt na doktrynie prawniczej. Przeprowadzona rewolucja wymagała wytworzenia nieznanych dotąd sposobów interpretacji prawa. Jednym z tych sposobów byłą tzw. wykładnia wroga konstytucji (termin wprowadzony przez prof. Zajadło), widoczna zarówno w odpowiedzi zaprezentowanej Komisji Weneckiej, jak i w uzasadnieniach wyroków wydawanych przez Trybunał Konstytucyjny czy KRS już po przejęciu ich przez polityków. Innym była reinterpretacja uznanych doktryn, takich jak wspomniana już koncepcja vacatio legis.
Także powszechnie znana w Europie doktryna limitowania uprawnień władzy publicznej, znana pod hasłem „co nie jest władzy dozwolone, jest jej zakazane”, została przez obecnie rządzących odwrócona. Zgodnie z poglądem jednego z polityków PiS to, że Konstytucja nakazuje władzy działanie na podstawie prawa nie oznacza wcale, że nie wolno jej działać poza prawem (!). Absurdalność tej wypowiedzi przebija jedynie twierdzenie, także sformułowane przez polityka rządzącej większości, że konstytucja musi być zgodna z ustawami, które ją doprecyzowują. Nieprawnikom zapewne trudno sobie wyobrazić jak horrendalne jest to stwierdzenie. To tak, jak gdyby proboszcz oczekiwał, że Katechizm Kościoła Katolickiego będzie zgodny z treścią jego kazania, a nie odwrotnie.
Trzecim wreszcie elementem, który łączy przejęcie politycznej kontroli nad TK, KRS i SN, jest drastyczne osłabienie autorytetu prawa, autorytetu sędziów i autorytetu sądów. Skoro bowiem premier może zlekceważyć wyrok TK, a KRS i Prezydent mogą zlekceważyć postanowienia zabezpieczające wydane przez SN i NSA, to właściwie nic nie stoi na przeszkodzie, aby każdy obywatel mógł zlekceważyć każdą decyzję sądu. Jeśli bowiem niezadowolenie z tej decyzji jest wystarczającym powodem, żeby ją ignorować, to prawo traci jakikolwiek sens. To właśnie osłabienie autorytetu prawa może okazać się najbardziej trwałą i najbardziej opłakaną w skutkach schedą po obecnej władzy.
Najsmutniejsze jest to, że prowadzona od trzech lat tzw. reforma polskiego sądownictwa, u której zarania stało przekonanie o konieczności likwidacji imposybilizmu prawnego do jeszcze gorszego imposybilizmu prowadzi. Naruszenie niezależności polskich instytucji sądowych doprowadziło do tzw. sprawy Celmera, w której Trybunał Sprawiedliwości w rzeczywistości nakazał sądom UE każdorazowe badanie, czy polskie sądy są na tyle niezależne, że można z zaufaniem wysłać do nich podsądnego. Taka decyzja oznacza drastyczne osłabienie skuteczności polskiego wymiaru sprawiedliwości. Zamiast szybkiego osądzenia oskarżonych, musimy czekać, aż sprawa niezależności naszego sądownictwa zostanie w każdej konkretnej sprawie wykazana. Podobnie jest w przypadku Trybunału Konstytucyjnego, który pomimo wielu zmian sądzi o połowę mniej spraw niż przed zmianami, a jednocześnie cieszy się o wiele mniejszym zaufaniem społeczeństwa. Zamiast więc obiecanej poprawy mamy spowolnienie, osłabienie skuteczności oraz obniżenie poziomu moralnego w polskich instytucjach sądowych – symbolem tej ostatniej jest usunięcie z SN sędziego Zabłockiego, obrońcy opozycjonistów z okresu PRL oraz powołanie do tegoż sądu wspomnianego już prokuratora Rocha. Zaiste, dobra zmiana.
Imposybilizm prawny zatem, zamiast likwidacji, uległ dalszemu wzmocnieniu. Co więcej, coraz częściej zaczyna on przyczyniać się do imposybilizmu gospodarczego. Jest prawdą powszechnie znaną, że stabilne państwo prawa, oparte na niezależności sądownictwa, jest warunkiem dla dokonywania inwestycji zagranicznych w danym kraju. Wynika to z faktu, że każdy, kto inwestuje u nas swoje pieniądze, chce mieć pewność, że są one chronione prawem i że w razie sporu z państwem niezależny sąd zagwarantuje sprawiedliwy proces. Niestety, kontrolowane przez polityków sądy takiego procesu nie gwarantują, przez co poziom inwestycji zagranicznych spada – do poziomu najniższego w naszej ostatniej historii. Osłabienie państwa prawa jest zatem jednoznaczne z osłabieniem polskiej gospodarki.
Jeśli dodać do tego olbrzymi konflikt z Unią Europejską, spowodowany forsowaniem ustaw sądowych, to wynik remanentu polskiej praworządności nie jest, niestety, zadowalający. Mnóstwo kosztów, niewidoczne zyski, zamiast plusa duży minus. A więc manko, które w wymiarze gospodarczym było w PRL-u uznawane za przestępstwo. Miejmy nadzieję, że tak też w wymiarze politycznym i prawnym będzie traktowane teraz. Manko praworządności musi być bowiem wyrównane, a ci, którzy do niego doprowadzili, muszą być ukarani. Inaczej nigdy nie przywrócimy prawdziwego prawa i prawdziwej sprawiedliwości.
Pogadajmy jak doktorant z promotorem – polemika Macieja Kruka
Zachęcam do przeczytania skierowanego do mnie listu polemicznego mgra Macieja Kruka, poświęconego sposobom uczestnictwa profesorów w dyskusji publicznej. Panu Maciejowi, który pod moim kierunkiem pisze pracę doktorską, dziękuję za tę polemikę, a Czytelnikom życzę obecności w ich życiu osób, które na tyle Was szanują, żeby się z Wami otwarcie nie zgadzać.
Panie Profesorze,
pozwoliłem sobie na napisanie tego komentarza, ponieważ sądzę, że patrzenie na świat i jego problemy z różnych perspektyw może być bardzo pomocne. Właśnie jedną z takich perspektyw, w dużej mierze pochodzącą ze strony młodych ludzi, chciałbym przybliżyć. Kilkakrotnie pytał Pan, jakie nastroje czy opinie panują wśród studentów i młodych na określone kwestie. Jak słusznie Pan zauważył w swoim wpisie, aby zrozumieć pewien sposób myślenia, należy się zagłębić w rejony, w których to myślenie jest rozpowszechnione. Jest to tym trudniejsze, im wyżej w klasycznie rozumianej hierarchii społecznej człowiek się znajduje – zgodnie z zasadą, że o tym, co się mówi o królu wiedzą wszyscy, tylko nie on sam.
Zaznaczam jednocześnie, że wszystko co znajduje się poniżej jest moim osobistym stanowiskiem i interpretacją – nie roszczę sobie prawa do reprezentowania jakiekolwiek większej grupy, chociaż będę się odnosił do grupy osób poniżej 30 roku życia. Proszę więc potraktować mój komentarz jako próbę pokazania pewnej perspektywy, która być może jest już Panu znana.
Nie jest tak, że podejmowana przez Pana próba dotarcia do szerszego kręgu odbiorców i wchodzenie w dyskusję z ludźmi o znacznie odmiennych poglądach jest źle widziana. Wręcz przeciwnie, studenci i inni młodzi ludzie (przynajmniej ci, których głosy do mnie dochodzą), cenią, że nie chadza Pan tylko tam, gdzie jest mile widziany i nie rozmawia Pan tylko z tymi, którzy się z Panem zgadzają. Jest to odbierane jako przejaw odwagi.
Rzeczywistość internetowa rządzi się jednak swoimi prawami. Widać to doskonale na przykładzie Twittera, gdzie możliwe są wyłącznie krótkie wypowiedzi. Prowadzi to nie tylko do praktycznego uniemożliwienia poważnej, rzeczowej dyskusji. Sama forma tweetów, które z jednej strony często są częscią dłuższej konwersacji, z drugiej zaś są osobnymi wypowiedziami, powoduje, że bardzo łatwo wyrwać wypowiedzi z kontekstu. W przypadku tweetu wywołującego kontrowersje, mało kto zadaje sobie trud, aby odczytać kontekst całej wypowiedzi, który może w oczywisty sposób wskazywać na ironiczny charakter wiadomości, czy też pokazywać, że nawet nieco agresywniejsza odpowiedź jest ciągle dużo mniej agresywna niż wypowiedź, na którą się odpowiada.
Jest to więc dość niebezpieczne narzędzie. Dłuższa wymiana z nieustannie prowokującym dyskutantem zwiększa szansę na napisanie wypowiedzi, która nadaje się do wyjęcia z kontekstu i zrobienia wokół niej szumu. Tak jak pan Wielgucki i jemu podobni nie mają wiele do stracenia, gdyż powszechnie wiadomo, że obrażanie ludzi jest ich chlebem powszednim, tak w Pana przypadku sytuacja przedstawia się odmiennie. Każda mogąca potencjalnie wywołać wątpliwości co do jej sensu wypowiedź jest interpretowana w najbardziej nieprzychylny sposób. Pierwotnie nadany jej sens jest wypaczany – tak, aby mogła zająć przygotowane dla niej miejsce w z góry ustalonej narracji.
Inaczej traktowane są wypowiedzi mocno prawicowego, niszowego w gruncie rzeczy „blogera”, inaczej zaś profesora prawa, który jest dla wielu ludzi autorytetem intelektualnym i moralnym. Trudno się zresztą temu dziwić. Dlatego wydaje się, że w procesie zagłębiania się w ciemniejsze strony Internetu należy zachować szczególną czujność i pamiętać o specyfice rzeczywistości wirtualnej.
Rzecz jasna, w takich sytuacjach otrzyma Pan wsparcie ze strony osób Panu przychylnych, a jednocześnie zostanie Pan dosadnie skrytykowany przez media prawicowe i osoby o takich poglądach. Jest to jednak przewidywalne i nie stanowi istoty potencjalnego problemu. Uważam, że najważniejszy jest wpływ, jaki mają tego typu sytuacje i wątpliwe wypowiedzi na osoby o poglądach umiarkowanych i zwrócenie uwagi na ten aspekt jest głównym celem mojego komentarza. Wydaje się bowiem, że pozostając w dużej mierze w świecie Internetu, bardzo łatwo jest o tej grupie zapomnieć. Zazwyczaj takie osoby nie wypowiadają się publicznie, bądź robią to w zamkniętych grupach, ewentualnie ograniczają się do prostych lajków, przez co nie są specjalnie widoczne. Nie znaczy to jednak, że nie interesują się tym, co się dzieje i nie śledzą na biężąco sytuacji społeczno-politycznej.
Chciałbym wskazać, że wszystkie podane przez Pana przykłady to pełnoprawni politycy. Moim zdaniem, wbrew temu co Pan napisał, żyjemy w świecie, w którym to właśnie politycy mogą sobie pozwolić na ostrzejsze wypowiedzi. Są jednoznacznie określeni ideologicznie (przynajmniej dopóki nie zmieni się sytuacja polityczna i nie trzeba będzie zmienić partii na inną), w ich łonie panuje swoisty podział pracy językowej. Wiadomo, że pani Pawłowicz czy pan Macierewicz kierują wypowiedzi w głównej mierze do twardego elektoratu, zaś pan Gowin czy pan Czaputowicz starają się kierować swoje wypowiedzi do elektoratu umiarkowanego. Przekraczanie niedopuszczalnych, wydawałoby się, granic przez polityków „opiekujących się” twardym elektoratem traktuje się jako element gry politycznej.
Inaczej jest w przypadku nie-polityka, który rości sobie pretensje do oceniania zjawisk społeczno-politycznych z perspektywy niezależnego obserwatora. Tak jak w każdej innej sferze, zachowanie niezależności jest zadaniem niezmiernie trudnym. Dla radykalnych przedstawicieli każdej frakcji politycznej dowolna wypowiedź niezgodna z przyjętymi dogmatami jest atakiem na ich świętości i jest odbierana jako frontalna zniewaga. Nie należy się jednak tym zrażać, gdyż oprócz fanatyków danej opcji politycznej, istnieje przeważająca grupa osób, która, choć posiada określone poglądy, jest skłonna przynajmniej do wysłuchania argumentów drugiej strony. Nie oznacza to, że zmieni swoje spojrzenie na świat niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, lecz to, że jest potencjalnie otwarta i zdolna do refleksji nad alternatywą. Jeżeli do tego dochodzi, to należy to uznać za sukces. Przypuszczam, że właśnie na dotarciu do takich osób zależy Panu najbardziej.
Wypowiedzi, które są odbierane jako przekraczające granice, mimo że niezamierzone i być może niesłusznie tak zakwalifikowane, powodują efekt odwrotny od planowanego. Traci się przymiot niezależnego eksperta, który stara się zrozumieć drugą stronę i objaśnić świat w możliwie zrównoważony sposób. Zostaje się wciągniętym do bańki „polityk”. Oczywiście w tej bańce, jak każdej innej, znajdzie się mnóstwo aktywnych zwolenników – w realiach Internetu wręcz im dalej od środka, tym jest ich więcej. Tak działa sieć wirtualna, w którym najbardziej widoczne są osoby o skrajnych poglądach. Jednocześnie jednak traci się przez to wpływ na całą rzeszę ludzi umiarkowanych. To najliczniejsza i zarazem najmniej widoczna w świecie wirtualnym grupa. Szukają oni możliwie obiektywnych analiz wydarzeń, których są świadkami, szukają autorytetów intelektualnych, którzy tłumaczą skomplikowane sprawy językiem prostym i klarownym, starają się nie przyjmować mocnych stanowisk ideologicznych, choć nie zawsze jest to możliwe. Wydaje mi się, że to właśnie w tej roli jest i chciałby być Pan widziany.
Niestety „zapasy w błocie”, jak Pan to określił we wpisie, z marginesem prawicowego Internetu w pewien sposób to uniemożliwiają. Nie chodzi o sam fakt wkraczania w polemiki, co już wcześniej zaznaczyłem. Jest jednak grupa Pana wypowiedzi, które, bądź to wyjęte z kontekstu, bądź z racji na swój ostry ton, go viral. Z perspektywy zewnętrznej wygląda to tak, jakby niekiedy starał się Pan zbliżyć poziomem do poziomu dyskutanta. Tego typu wypowiedzi traktowane są jako zagrania o silnej konotacji politycznej z tego względu, że odwołują się do sfery emocjonalnej, nie merytorycznej. Sfera emocjonalna jest zaś domeną ściśle polityczną. Prowadzi to do pojawiania się, nie tylko wśród prawników, głosów o prywatnych celach politycznych Pana aktywności, co jednoznacznie kłóci się z pozycją profesora-eksperta. Te dwie role – polityka i eksperta – w dyskursie politycznym są ze sobą nie do pogodzenia. Społeczeństwo nigdy nie widzi polityków-ekspertów. Albo jest się widzianym jako ekspert, albo jako polityk. Tertium non datur. Posługując się przykładem, myślę, że za eksperta dość powszechnie uważana jest prof. Łętowska. Z drugiej strony można z łatwością wymienić profesorów, którzy definitywnie utracili przymiot niezależnych ekspertów, wskutek licznych wypowiedzi o jednoznacznym zabarwieniu politycznym.
Efektem ubocznym przedsiewzięcia mającego na celu lepsze zrozumienie świata może więc być znaczne ograniczenie grona odbiorców, którym będzie Pan mógł swoje doświadczenia przekazać. Zakwalifikowanie Pana jako osoby politycznej przez osoby o poglądach umiarkowanych paradoksalnie spowoduje więc zamknięcie Pana w kolejnej bańce – tym razem tej, w której będą osoby o skrajnie antyrządowym nastawieniu. Nie wydaje mi się, aby było to Pana celem.
Chciałbym również odnieść się do podawanych przez Pana przykładów. Moim zdaniem przykład JKM jest wysoce nietrafny. Nie bez przyczyny żartuje się, że Korwin-Mikke miałby fantastyczne wyniki wyborcze, gdyby gimnazjaliści mieli prawa wyborcze. Fantastyczność snutych przez niego wizji i opinie na kwestie światopoglądowe powodują, że prędzej czy później większość osób po prostu wyrasta z fascynacji prostymi rozwiązaniami, które Korwin proponuje. Świadczą o tym dobitnie wyniki wyborów na przestrzeni lat.
Nie wiem, z jakiego źródła i z jakiego okresu pochodzą dane o 70% skłonności młodzieży do głosowania na Kaczyńskiego, Kukiza i Korwina, jednak nie wydają się one obecnie wiarygodne. Badania socjologiczne i politologiczne pokazują, że młodzież jest przede wszystkim antysystemowa oraz antyrządowa i jest to tendencja utrzymująca się w dużej mierze niezależnie od ekipy rządzącej. Być może dane te pochodzą z czasów rządów PO, gdzie rzeczywiście te tendencje mogły objawić się w taki sposób. Aktualnie jednak preferencje polityczne młodych przedstawiają się odmiennie (por. http://wyborcza.pl/7,75398,22214621,prawicowosc-polskiej-mlodziezy-to-mit-sondaz-cbos.html). Ponadto najmłodsi wyborcy są grupą przejawiającą tradycyjnie bardzo małą rzeczywistą aktywność wyborczą i ich rzekomy fanatyzm jest znacznie przesadzony (http://wiadomosci.dziennik.pl/wydarzenia/artykuly/551417,popprawicowcy-polityka-prawica-lewica-pis-polacy.html). Wydaje się, że także w tym względzie świat Internetu, gdzie najbardziej widoczne są zachowania skrajne, wypacza rzeczywistość.
Kłopotliwy jest również przykład Trumpa. Przyznam, że nie czytałem książki Lakoffa, jednak, tak jak w przypadku wszelkich innych prób wyjaśnienia zjawisk złożonych, wydaje się ona przedstawiać tylko część problemu. Być może jest to jeden z głównych czynników jego wygranej. Wydaje mi się jednak, że co najmniej równie ważne było wstrzelenie się kampanii Republikanów w nastroje swing states (np. robotniczego Michigan) przy jednoczesnym zlekceważeniu tych kwestii przez Clinton, jak też inne elementy tego fascynującego skądinąd zjawiska społeczno-politycznego (szkoda tylko, że o takich skutkach). Nie sposób też nie wspomnieć o bardzo specyficznym systemie amerykańskim, w którym dwupartyjność w połączeniu z systemem elektorskim powoduje, że niejako domyślnie kandydat z każdej strony dostaje 40-45% głosów, nawet gdyby to była małpka z bębenkiem. Moim zdaniem więc zdecydowanie lepszym przykładem byłaby analiza podobnego zjawiska związanego z Brexitem. Natomiast same prowokacyjne wypowiedzi Trumpa na Twitterze są oceniane jednoznacznie negatywnie, nawet przez jego wyborców. Proszę zerknąć na sondaż przeprowadzony przez FoxNews: http://www.foxnews.com/politics/2017/06/29/fox-news-poll-voters-say-trumps-tweets-hurting-agenda.html. Wydaje się, że w dużym stopniu podważa to tezę Lakoffa, chociaż zastrzegam, że nie przeczytawszy książki, mój wniosek może być całkowicie błędny.
Jak już wspomniałem, problemem nie jest sama obserwacja uczestnicząca, którą Pan przyjął. Wręcz przeciwnie. Osobiście również w pełni odrzucam pogląd o istnieniu „sortu, który nie jest godzien naszej uwagi” i sam staram się docierać do osób o znacznie odmiennych światpoglądach, chociaż akurat niekoniecznie poprzez media społecznościowe. Jeżeli jednak wizja możliwie w najwyższym stopniu niezależnego eksperta jest tą, którą chce Pan przyjąć, konieczne jest zachowanie najwyższego stopnia uwagi w toczonych dyskusjach. Zdaję sobie sprawę, że jest to szczególnie trudne i wymagające w obliczu reguł, bądź ich braku, panujących w Internecie. Jednak, odwołując się do Spidermana, „z wielką mocą wiąże się wielką odpowiedzialność” i z tego względu wymagania wiążące się z rolą autorytetu społecznego są niesłychanie wysokie. Musi być jak żona Cezara – poza podejrzeniem o stronniczość i radykalizm ideologiczny. Z mojego punktu widzenia byłoby ogromną szkodą, gdyby wyjmowane z kontekstu pojedyncze wypowiedzi podważyły autorytet, jaki Pan posiada. Tym bardziej, że tak niewiele ich obecnie mamy.
Proszę w żadnym wypadku nie traktować tego komentarza jako zarzutu lub chęci pouczenia, czego oczywiście nie ośmieliłbym się zrobić. Oczywiście moje spojrzenie, tak jak każde inne, jest nieco wypaczone i chociaż krąg moich znajomych oraz przyjaciół znacznie wykracza poza prawników i, nazwijmy to, intelektualistów, to jednak ciągle jest to krąg ograniczony. Nie jestem też żadnym specjalistą od mediów społecznościowych, jednak wydaje mi się, że od strony obserwatora poruszam się w nich całkiem sprawnie, przynajmniej w obrębie grupy wiekowej, do której się odnoszę. Miałem na celu wyłącznie pokazanie, że poprzez, tak naprawdę mało istotne działania, gdyż niedotyczące przecież kwestii merytorycznych, może zacząć się Pan oddalać od pozycji, którą obecnie Pan zajmuje.
Licząc na życzliwe przyjęcie, łączę wyrazy szacunku
Maciej Kruk
Szczepan Twardoch się ze mnie śmieje
Wielbię geniusz pisarski Szczepana Twardocha. Od początku do końca, od „Epifanii Wikarego Trzaski”, przez „Przemienienie”, po „Morfinę” i „Króla”. A Szczepan Twardoch się ze mnie śmieje…
W wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” Twardoch mówi „Cechą konstytutywną dla inteligencji polskiej nie jest zaś wbrew nazwie życie intelektualne, ale pogarda dla ludu i mechanizmy budowania wewnętrznej spójności przez opartą na kapitale kulturowym reglamentację dostępu do statusu inteligenta”.
Łał! Co za zdanie! Wrzuciłem je w maszynę, która analizuje poziom skomplikowania języka, pokazując, ile lat wykształcenia trzeba, żeby dane zdanie zrozumieć (maszyna jest dostępna tutaj: http://logios.pl). Zdanie Twardocha osiągnęło poziom FOG-18, co oznacza, że aby je zrozumieć, trzeba 18 lat edukacji (poziom studiów doktoranckich).
Mogłoby się wydawać, że tak mówi inteligent. W tytule wywiadu Twardoch mówi jednak „Nie jestem polskim inteligentem”, a w samym wywiadzie polskich inteligentów wyśmiewa. A więc wyśmiewa mnie, bo inteligentem się czuję. Gdyby do lokalu, w którym siedzę, wszedł Himilsbach, krzycząc „Inteligencja, wypier…ć!”, podobnie jak Gustaw Holoubek wstałbym i wyszedł, mówiąc, „Nie wiem, jak Państwo, ale ja wypier….m”.
W jaki sposób Twardoch mnie wyśmiewa? Na przykład tak: „Nie masz wrażenia, że demonstracje to po prostu moda sezonu, tak jak piosenki, które brzmią przez jedno lato, a potem znikają? Open’er, Kon-sty-tu-cja, Tauron, a potem na narty w Alpy?”. Albo tak: „W końcu zawsze i tak zawsze wyjdzie retoryka polskiego inteligenta wyzywającego innych od chamów (…) Czym się zajmują reporterki i reporterzy, pisarki i pisarze, podróżując środkami komunikacji publicznej? Pisaniem statusów o tym, że ktoś zjadł jajko i śmierdziało, a ktoś inny za głośno rozmawiał przez telefon, a ktoś inny zachowywał się okropnie w restauracji. Chamstwo! My jesteśmy zawsze szlachetni i subtelni, piekło to inni. Szczególnie różni wąsaci Janusze”.
Twardoch wyśmiewa zatem polskiego inteligenta za to, że ten się wywyższa swoim lepszym smakiem i poucza innych, nie zajmuje się ważnymi sprawami, tylko jedzeniem jajka w pociągu, a jak już mu się wydaje, że robi coś ważnego („Kon-sty-tu-cja”!), to jest to śmieszna moda. Te zarzuty samego Twardocha nie dotyczą, mimo że jest wykształcony i mówi jak inteligent. Nie dotyczą go zapewne dlatego, że jest śląskim inteligentem, nie polskim. I jako śląski inteligent nikogo nie poucza i nie ma lepszego smaku. Nawet, jeśli jest autorem fantastycznego (naprawdę!) poradnika „Sztuka życia dla mężczyzn”, o którym pisze, że jest to „bezużyteczny podręcznik życia towarzyskiego i uczuciowego dla brzydkich, grubawych, łysiejących i nieszczególnie inteligentnych”, a który zawiera liczne porady dotyczące smaku, gustu i faktury krawata pasującej do wieczornej bryzy odczuwanej na dwudniowym zaroście w luksusowej atmosferze klubu jachtowego.
Jako śląski inteligent Twardoch jest zawsze po stronie górników, „który rzucają mutrami (nakrętkami) w okna premiera, zamiast po stronie kryjących się za tymi oknami polskich inteligentów” i twierdzi, że „przez te dwadzieścia parę lat III RP działy się nieustannie rzeczy paskudne”.
Ja jako polski inteligent jestem zawsze po stronie ludzi, którzy protestują pod oknami prezydenta, mimo że za to nie dostaną podwyżki, a jedyne, co w stronę tych okien rzucają, to słowo „Kon-sty-tu-cja”. Jestem tam razem z nimi, a nie jestem pewien, czy śląski inteligent Twardoch jest z górnikami i rzuca mutrami. Być może, jak sam pisze, woli w tym czasie zająć się żeglarstwem, czyli „wożeniem dupy po wodzie”, jak określa ten elitarny sport w charakterystyczny, nieinteligencki sposób
Jako polski inteligent nie jestem Ślązakiem, ale urodziłem się na Śląsku, w Rydułtowach koło Rybnika. Cała moja najbliższa rodzina pracowała w KWK Rymer, a ja jeździłem na Śląsk przez całe moje dzieciństwo, które przypadało na PRL. Już zbliżając się do Raciborza czułem mój ulubiony, kojarzący się z Bożym Narodzeniem u dziadków, zapach siarki. Patrząc przez okno bloku w Niedobczycach na czerwoną łunę na niebie podziwiałem, jak mi się zdawało, zachód słońca, dopóki nie powiedziano mi, że to łuna nad koksownią. I teraz też tam jeżdżę, po tych dwudziestu paru latach III RP, i jest inaczej – nie śmierdzi, jak kiedyś, i koks nie płonie, jak kiedyś. Ta zmiana, która dokonała się za czasów III RP i za sprawą lewackich przepisów środowiskowych Unii Europejskiej, nie jest paskudna. Dla mnie i dla wielu innych jest to prawdziwa dobra zmiana. Nie oznacza to, że już nic do zmiany nie pozostało.
Szczepan Twardoch jest w zaskakujący sposób niespójny w swojej narracji, Nigdy nie spodziewałem się, że powiem o Nim, o mistrzu spójnej narracji, coś takiego. Ale jest. Poucza, żeby nie pouczać, jednych protestujących szanuje, innych ośmiesza, uspokaja, że Kaczyński nie jest Erdoganem, ale grzmi, że dopuszczenie do afery reprywatyzacyjnej było bardziej niekonstytucyjne niż usunięcie sędziów z Sądu Najwyższego.
A najbardziej jest niespójny, kiedy ośmiesza ludzi, skandujących „Konstytucja!”, którzy występują w obronie wartości najważniejszych, a jednocześnie pisze dalszy ciąg „Króla”, który jest między innymi historią polskiego antysemityzmu. Być może nie wie, że silne konstytucje powstały po II wojnie światowej właśnie po to, żeby nigdy więcej nie powtórzył się skrajny antysemityzm i Holokaust. I że ci ludzie – inteligenci i robotnicy, byli żołnierze i byli bokserzy (naprawdę) – świadomie bądź nieświadomie w obronie tych wartości występują. Być może nie wie także, że ludzie ci nie pojadą po proteście w Alpy na narty, tak jak ten gość, pod którego oknami protestują, tylko wrócą do swoich normalnych mieszkań, martwiąc się, co będzie jutro z Polską. W tym także ze Śląskiem, o którym Jarosław Kaczyński powiedział niedawno, że jest wielkim dobrem i jednocześnie wielkim problemem.
PS. Wiem, że jak Twardoch dostanie kiedyś Nobla (a myślę, że dostanie) będę miał wielki zgryz. Nie dlatego, że napisałem ten tekst. Dlatego, że znowu będę musiał przezwyciężyć to rozdarcie, które targa człowiekiem, kiedy czyta Herberta – czy bardziej podziwiać jego twórczość, czy bardziej zżymać się na jego polityczne nierozeznanie. Niech jednak dostanie, jakoś to rozdarcie przeżyję.
Co oznacza dzisiejsze postanowienie Trybunału Sprawiedliwości?
Trybunał zawiesił dzisiaj stosowanie niektórych przepisów ustawy o Sądzie Najwyższym. Co to tak naprawdę znaczy?
Ziobro podkłada bombę pod polskie członkostwo w Unii Europejskiej
Wniosek Z. Ziobry do Trybunału Konstytucyjnego trzeba rozpatrywać na dwóch poziomach.
Łapczywość na życie – parę słów o powieści George’a Saundersa “Lincoln w Bardo”
Wiele już napisano o poruszającej powieści Saundersa. Że to oparta na faktach historia śmierci Williego, syna Abrahama Lincolna, dziecka, które umierało, kiedy w Białym Domu wydawano wielki bal. Że to opowieść o rozpaczy ojca, który wielokrotnie przychodzi na cmentarz w Georgetown, wyciąga z trumny ciało syna i w jakiejś niewyobrażalnej piecie okazuje mu spóźnioną czułość. Że to historia, która łączy Mickiewiczowskie “Dziady” i “Boską Komedię” Dantego – historia ciał i dusz, które nie wierzą, że umarły, krążą w zawieszeniu po cmentarzu i zazdroszczą małemu Williemu dotyku ojca. Ale nie napisano, że to książka bardziej o życiu niż o śmierci.
W wywiadzie dla “Moich książek” autor “Lincolna w Bardo” powiedział, że duchy – bohaterowie jego powieści są jak goście wyrzuceni z życia jak z przyjęcia, które mogą tylko podglądać je przez okno. “Myślą: ‘Co to były za czasy!’, mówi Saunders, i wyjawia, że duchy lubią podobno, kiedy zachowujemy wokół siebie ich zdjęcia. Jeśli jednak niszczymy należące do nich rzeczy lub traktujemy je bez szacunku, są bardzo nieszczęśliwe. “Podoba mi się ta łapczywość na życie”, podsumowuje.
Ta właśnie łapczywość jest najbardziej poruszająca w tej książce. To zaprzeczanie, że się umarło i niezgoda na pełne odejście. Bohaterowie są “chorzy”, wierzą, że mają szansę na wyzdrowienie, bo trumny, w których spoczywają, nie są trumnami, ale “szpitalnymi skrzyniami”. Wnikają w ludzi, żeby znowu poczuć, że żyją. Nie przyjmują do wiadomości, że to już koniec.
“Lincoln w Bardo” to arcydzieło opowiadające o pożegnaniu ze światem i niemożliwości tego pożegnania. Tak w swoim monologu mówi jeden z bohaterów, Roger Bevins III:
„Nie pozostało mi nic innego, jak tylko odejść.
Acz sprawy świeckie wciąż mocno mnie trzymały.
Jako to: dzieci gromadka przez kosolotną zamieć grudniową brnąca (…)
Zastygły zegar w swej wieży wysokiej ptactwem nawiedzany; zimna woda z cynowego dzbana; po czerwcowym deszczu lgnącej do ciała koszuli ręcznikiem wycieranie.
Perły, szmaty, guziki, włosie dywanu, piwna piana.
Czyjeś dla cię dobre życzenia; ktoś pamięta napisać; ktoś zauważa, żeś nieswój.
Krwawy befsztyk na talerzu śmiercią czerwony; wierzch żywopłotu pod dłonią, kiedy pędzisz spóźniony do budynku szkoły o woni kredy i drzewnego dymu.
W górze gęsi, w dole koniczyna, dźwięk własnego oddechu, gdy go nie starcza.
I jeszcze to, jak wilgoć w oku zamazuje poletko gwiazd; bolesne miejsce na ramieniu od sanek taszczenia, na zamarzniętej szybie palcem w rękawiczce imienia ukochanego pisanie.
Buta sznurowanie; supła na paczce wiązanie;czyjeś usta na twoich; dłoń na twej dłoni; koniec dnia, początek dnia; wrażenie, że zawsze będziesz miał przed sobą dzień.
Żegnajcie, trzeba mi teraz pożegnać to wszystko. (…)
Zakurzone szczebelki żaluzji uginają się pod twym sunącym palcem, a tymczasem dochodzi południe i musisz coś postanowić; widziałeś to, coś widział, zraniło cię to i wydaje się, że masz tylko jedno wyjście.
Skrwawiona misa z porcelany kolebie się do góry dnem na drewnianej podłodze; skórka pomarańczowa ani drgnie pod ostatnim niedowierzającym tchnieniem pośród warstwy drobniuteńko rozpylonego lata, a zgubny nóż, odłożony w mimochodnej panice na znajomą chwiejną poręcz, upuści potem (wrzuci) Matka (droga Matka) (z sercem rozdartym) w powolne, czekoladowe fale Potomaku.
Żadna z tych rzeczy nie była prawdziwą; nic prawdziwym nie było.
Wszystko było prawdziwym; niepojęcie prawdziwym, nieskończenie drogim.
Te oraz inne rzeczy były zrazu niczym, utajone w bezkresnym bulionie energii, lecz potem nazwaliśmy je i pokochali, wybawiając ta modą z niebytu.
A teraz musimy je utracić.
Ślę to wam, drodzy przyjaciele, nim odejdę, w momentalnym gejzerze myśli, z miejsca, gdzie czas zwalnia i w końcu ustaje, my zaś możemy odtąd już zawsze żyć w jednej jedynej chwili.
Żegnajcie żegnajcie żegna….”
I przeczytajcie tę książkę.
„Jesteś za Legią czy za Polonią?” albo o fałszywej dychotomii między pasywizmem a aktywizmem sędziowskim
Od długiego już czasu w prawoznawstwie toczy się dyskusja, czy która wizja roli sędziego jest optymalna – pasywizm czy aktywizm. Pasywizm kojarzy się z podejściem proponowanym przez Monteskiusza, według którego sędzia ma być „ustami ustawy”. Ma być idealnym kanałem komunikacji, który tylko transmituje to, co mówi prawodawca, niczego nie dodawać i niczego nie odejmować. Aktywizm z kolei opisuje rolę sędziego, który widzi swoją rolę szerzej – jako osoby, która bierze odpowiedzialność za ostateczną jakość normy prawnej, w tym za to, żeby była sensowna nie tylko logicznie, ale i aksjologicznie. Dlatego, jeśli ta norma prawna zakomunikowana sędziemu przez prawodawcę taka nie jest, sędzia wyznający aktywizm ma prawo tę normę poprawić, na przykład przez wybranie takiego rozumienia tekstu prawnego, które będzie maksymalnie zgodne z konstytucją czy konwencjami międzynarodowymi chroniącymi prawa człowieka.
Opozycja „pasywizm-aktywizm” jest pułapką pojęciową. Podobną do sytuacji, w której grupa młodych kulturystów o minimalistycznej fryzurze, na twoje nieszczęście bez widocznych, emblematów klubowych, zadaje ci na ulicy Warszawy nieśmiertelne pytanie „Jesteś za Legią czy za Polonią?”. Pochopna odpowiedź nie jest w tej sytuacji wskazana. Lepiej odrzucić tę alternatywę i wybrać jakąś trzecią odpowiedź (uwaga: nie powinien to być Bayern Monachium, mimo że gra tam Lewandowski, bo to jednak klub niemiecki, ale np. wybór Realu Madryt może pozwolić wyjść z tej trudnej sytuacji obronną ręką).
Podobnie sędzia zapytany, czy jest za aktywizmem czy pasywizmem, powinien odrzucić tę pułapkę pojęciową. Jest to pułapka, bo oba te pojęcia w gruncie rzeczy przestawiają sędziego w złym świetle. Pasywizm kojarzy się z biernością, lenistwem i niezdolnością do ponoszenia odpowiedzialności. Aktywizm kojarzy się natomiast z nadaktywnością, a więc z odejściem od „normalnej” roli sędziego. Aktywizm wydaje się zatem w tym świetle czymś nienormalnym.
Odrzucenie pułapki pojęciowej „pasywizm-aktywizm” polega na zadaniu pytania o to, czy jest trzecia możliwość. Taką trzecią możliwością jest obszar normalnej roli sędziego. Na czym ta rola polega?
Rola sędziego jako „ust ustawy” była adekwatna dla XVIII i XIX wieku. Wynikała ona z faktu, że w państwach narodowych wtedy funkcjonujących występował jeden prawodawca – prawodawca krajowy, a królujący wtedy klasyczny pozytywizm prawniczy uznawał prawo za rozkaz suwerena zabezpieczony sankcją. Komunikacja pomiędzy prawodawcą a sędzią była w tym czasie jednokanałowa, bo prawodawca był jeden. Ta wizja prawa upadła wraz z tragedią II Wojny Światowej i zbrodniami Trzeciej Rzeszy. To dzięki pozytywistycznej, jednokanałowej wizji prawa sprawcy tych zbrodni mogli mówić „my tylko wykonywaliśmy rozkazy”.
Aby nikt nigdy więcej nie mógł się tak tłumaczyć, po wojnie wprowadzono istotne zmiany w porządkach prawnych współczesnych państw. Wzmocniono rolę konstytucji, podkreślono konieczność ochrony praw człowieka, które wyrażono w międzynarodowych konwencjach. Te elementy stały się odpowiednikiem prawa natury, zbiorem wartości, które mają ograniczać prawodawcę zwykłego. W efekcie wzmocniono także rolę sędziów, którzy stali się ważnym elementem równoważenia władzy politycznej.
Ten nowy porządek spowodował, że współczesne prawo funkcjonuje według wizji pozytywizmu wyrafinowanego. Jego głównym elementem jest to, że sędzia rozstrzygając sprawy słucha nie jednego prawodawcy – ustawodawcy krajowego, ale wielu prawodawców jednocześnie: oprócz ustawodawcy krajowego słucha jeszcze prawodawcy konstytucyjnego oraz prawodawcy ponadnarodowego, bo umowy międzynarodowe, w tym konwencje chroniące prawa człowieka, są pełnoprawnym elementem naszego prawa. Obecnie zatem komunikacja pomiędzy prawodawcą a sędzią jest wielokanałowa – rozmawia on jednocześnie z wieloma prawodawcami i jego zadaniem jest realizacja woli ich wszystkich. Redefiniuje to główne zadanie sędziego, jakim jest wierniść prawodawcy – obecnie wierność ta oznacza także wierność prawodawcy konstytucyjnemu i międzynarodowemu. Tego ostatniego nakazuje słuchać prawodawca konstytucyjny, czyli suweren, ponieważ konstytucja uznaje umowy międzynarodowe za źródło prawa w Polsce.
Pomiędzy pasywizmem a aktywizmem jest więc obszar, w którym sędzia ma być po prostu wierny Prawu (przez duże „P”), a więc nie pojedynczemu rozkazowi ustawodawcy zwykłego, ale systemowi prawa jako całości. Oznacza to, że musi w swojej aktywności pogodzić reguły ustawowe z zasadami konstytucyjnymi a przepisy krajowe z przepisami ponadnarodowymi. Ma to robić poprzez stosowanie wykładni prokonstytucyjnej i prowspólnotowej, poprzez rozstrzyganie wątpliwości na rzecz realizacji podstawowych praw i wolności oraz przez bezpośrednie stosowanie konstytucji oraz prawa międzynarodowego, które zgodnie z naszą konstytucją ma pierwszeństwo przed ustawami krajowymi, jeśli są z nim sprzeczne.
Podsumowując – pewne działania sędziów tradycyjnie nazywane aktywistycznymi, takie jak stosowanie całościowego podejścia do prawa, są normalną działalnością sędziego, wynikającą z natury współczesnych, posttotalitarnych porządków prawnych. A jeśli niektórym się marzy powrót do dziewiętnastowiecznego, twardego pozytywizmu, pozytywizmu prostego wykonywania rozkazów, to powinni spojrzeć jeszcze raz na historię Europy w XX wieku i czegoś się z niej nauczyć.
Dlaczego Andrzej Duda dzisiaj kolejny raz złamie prawo
Jak wiadomo, dzisiaj Prezydent Duda odbierze przysięgę od osób, które uważają, że są ważnie wyselekcjonowanymi kandydatami do SN. Tak oczywiście nie jest, bo procedura ich powołania jest nieważna – ciąży na niej grzech pierworodny nieważnego prezydenckiego obwieszczenia, które wbrew Konstytucji nie było kontrasygnowane przez premiera.
Ale nie o tym chciałem pisać. Dzisiaj kolejny raz Andrzej Duda pokaże, że ma w pogardzie prawo. Jest strażnikiem Konstytucji, najwyższego naszego prawa, a jednocześnie w najwyższym stopniu prawo lekceważy, zachęcając tym samym innych, by robili podobnie. Zlekceważenie dotyczy tym razem postanowienia sądu administracyjnego, który zamroził procedurę powoływania sędziów do SN, ponieważ wstrzymał przekazanie uchwały dotyczącej kandydatów Prezydentowi.
Po raz kolejny mamy więc do czynienia ze zignorowaniem decyzji sądu przez głowę państwa. Po raz kolejny Prezydent zachęca swoim postępowaniem do anarchii, wysyłając jasny sygnał: „jeśli masz inny pogląd prawny niż sąd, możesz ten sąd zignorować”. Nie ma bardziej szkodliwego publicznego działania niż otwarte lekceważenie decyzji sądowych przez osoby pełniące wysokie funkcje publiczne, bo ryba psuje się od głowy.
Podobnie wyraźną zachętą do łamania prawa jest zachowanie KRS. To do niej głównie swoje postanowienie kierował sąd. Tymczasem ciało, które zgodnie z Konstytucją ma chronić sędziów, poniża ich. Poniża ich mówiąc społeczeństwu, że są nieważni. Że wystarczy zamówić opinię prawną, która ma inną konkluzję niż decyzja sądu, a następnie działać w oparciu o tę opinię, lekceważąc sądową decyzję. Czy za moment każdy skazany przez sąd będzie zamawiał u swojego adwokata opinię prawną, z której będzie wynikać, że nie musi iść do więzienia, a następnie będzie twierdził, że ta opinia jest ważniejsza niż to, co powiedział sąd?
Szczególnie niepokojące jest uzasadnienie przedstawione w prasie przez KRS. Jak czytamy, w opinii stwierdzono, że intencją prawodawcy było, aby proces odwoławczy przed sądem administracyjnym nie wstrzymywał procesu powołania nowych sędziów. Rozumiem, że intencja prawodawcy ustalona przez autora opinii jest ważniejsza niż wyraźne i jasne postanowienie sądu. To jest zaiste rewolucja w prawie i w prawoznawstwie. Już nie mogę się doczekać, kiedy prokurator powie podsądnemu: „Wprawdzie sąd w swoim wyroku cię uniewinnił, ale intencją prawodawcy było, abyś siedział”.
Lekceważenie postanowienia sądu przez KRS i Prezydenta jest w mojej ocenie przestępstwem przekroczenia uprawnień z art. 231 kodeksu karnego, jest bowiem oczywistym działaniem poza prawem. Jestem pewien, że ze względu na pełną kontrolę polityczną nad prokuraturą ścigania tego przestępstwa nie należy się teraz spodziewać. Ale „teraz” nie będzie trwało wiecznie i przyjdzie kiedyś czas, w którym osądzenie takich oczywistych naruszeń prawa będzie możliwe.
I jeszcze jedno. Działania KRS i Prezydenta nie mają wpływu na to, co dzieje się na poziomie Unii Europejskiej. Dotychczasowe powołania (oraz te dzisiejsze) to powołania do Izby Dyscyplinarnej i Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych. To całkowicie nowe izby, a więc powołanie do nich, mimo iż nieważne z powodu braku początkowej kontrasygnaty premiera, nie jest powołaniem dublerów sędziów, którzy przekroczyli wiek 65 lat. Nadal więc Trybunał Sprawiedliwości może wydać postanowienie o zabezpieczeniu w odniesieniu do sędziów, których nowa ustawa niezgodnie z Konstytucją przenosi natychmiastowo na emeryturę. I miejmy nadzieję, że to zrobi. Miejmy także nadzieję, że polskie władzę taką decyzję uszanują.
List do córki Piotra Wielguckiego
Szanowna Pani,