Dlaczego nadal będę dyskutował z hejterami

Od ponad roku angażuję się w prowadzone w mediach społecznych dyskusje z hejterami. Wczoraj po raz kolejny wszedłem w dyskusję z Piotrem Wielguckim (Matka Kurka), który w swoim tłicie kierowanym do prof. Wojciecha Sadurskiego napisał o defekacji i podcieraniu się ludźmi, a następnie napisał, że będzie nas (prof. Sadurskiego i mnie) bił po pyskach i że będziemy piszczeć.

W odpowiedzi na te słowa napisałem, że wyślę jego wypowiedź na Uniwersytet Wrocławski, aby prowadzący tam zajęcia przeanalizowali ten wpis w ramach zajęć z zakresu mowy nienawiści. Ponieważ Wielgucki kiedyś mówił, że jego córka zamierza studiować prawo i ponieważ Wielgucki mieszka na Dolnym Śląsku, napisałem, że prowadzący zajęcia powinni przeanalizować jego wpis na zajęciach w grupie, w której będzie studiować jego córka.

Nie znam córki Piotra Wielguckiego, nie wiem, ile ma lat, nie wiem, czy w ogóle istnieje (Napalony Wikary, inny bohater Twittera, często mówi, że ma córkę, ale jest, zdaje się, fikcyjna). Nie wiem, czy rzeczywiście chce studiować prawo i czy chce to robić we Wrocławiu. Nie ma to dla mnie żadnego znaczenia, bo ten tłit był kierowany do Wielguckiego, nie do jego córki. A jego celem było uświadomienie mu, że jego słowa mogą być hipotetycznie czytane przez kogoś, kto jest mu bliski. Taki eksperyment myślowy jest najlepszym sposobem na uświadomienie sobie, jaka jest wartość moralna naszych słów. Ja często, kiedy piszę albo mówię, staram się sobie wyobrazić, co powiedziałby mój syn, gdyby to przeczytał. Czy byłby ze mnie dumny, czy też czy wstydziłby się mnie. Gdyby Wielgucki napisał, że wyśle mój wulgarny tłit do szkoły mojego syna, do głowy by mi nie przyszło, że jest to atak na mojego syna – to byłby atak na mnie i ja bym musiał sobie z nim poradzić.

Tymczasem Wielgucki z właściwym sobie poczuciem honoru odbił mój wpis, kierowany do niego, i skierował go w stronę swojej córki. W ten sposób chciał ukazać, że jestem bezdusznym, podłym człowiekiem, który atakuje jego rodzinę. Każdy sądzi po sobie – w swoim innym tłicie, tym razem poświęconym wymiotowaniu, Wielgucki zaatakował ojca prof. Sadurskiego. Nie miałem zamiaru atakować nikogo oprócz Wielguckiego i jego mowy nienawiści. Chciałem, żeby przez chwilę zmienił perspektywę, popatrzył na to, co robi, z trzeciej pozycji, i pomyślał, jaki przykład daje młodym ludziom. Jest to mój obowiązek jako nauczyciela akademickiego.

Ale tak naprawdę nie o tym chciałem głównie pisać. Chciałem wyjaśnić wszystkim, którzy po opisanej powyżej wymianie pisali do mnie, nie pierwszy raz, z zapytaniem, czy mój post to fake, czy naprawdę muszę angażować się w te poniżające dyskusje, że mi to szkodzi i że hejter zawsze sprowadzi mnie do swojego poziomu i pokona doświadczeniem, itd.

Doceniam Waszą troskę, ale wydaje mi się, że nie rozumiecie, dlaczego to robię. Też kiedyś myślałem, że lepiej jest siedzieć w swojej bańce na FB, gdzie ma się samych zwolenników, że lepiej zachowywać się jak dostojny profesor przemawiający z katedry, że lepiej zachowywać dobre samopoczucie, że przecież „ci ludzie”, „ten sort” nie jest godzien naszej uwagi.

I wtedy przeczytałem tekst George’a Lakoffa, który próbował zrozumieć fenomen popularności Trumpa. Lakoff pisze, że inteligentni obserwatorzy nie mogą zrozumieć, dlaczego Trump jest popularny, mimo że jest wulgarny i agresywny, i że w dyskusji nie dąży do zrozumienia, ale do zniszczenia swojego przeciwnika. Po prostu w głowie im się to nie mieści. A tymczasem Trump w ten sposób zdobywa sobie zwolenników – pokazuje atawistyczną siłę, traktuje spotkanie z drugim człowiekiem nie jako rozmowę, ale jako pojedynek. A ludzie, zwłaszcza ludzie młodzi, w jakiś dziwny sposób podziwiają to, jak to robi.

Zastanawialiście się kiedyś, dlaczego jedną z najbardziej popularnych osób wśród młodzieży jest Janusz Korwin-Mikke, jeden z najbardziej agresywnych werbalnie polityków, mistrz „masakrowania”? Dlaczego Krystyna Pawłowicz, która codziennie przekracza nowe poziomy wulgarności, jest tak popularna na prawej stronie sceny politycznej? Dlaczego Matka Kurka jest idolem dla wielu osób?

Jest tak dlatego, że zmienił się świat, a my tego nie zauważyliśmy. Wielu ludzi jest sfrustrowanych, wielu zwłaszcza młodych ludzi jest ofiarą hejtu, a sami nie potrafią się odgryźć. Dlatego ataki słowne wyprowadzane przez ich idoli w atawistyczny sposób dają im poczucie satysfakcji. Obserwują dyskusję jak walkę gladiatorów i pieją z zachwytu, kiedy tryska krew. Traktują hejterów jak swoich reprezentantów w konkursie politycznej niepoprawności, w symbolicznym akcie zemsty, którego ci hejterzy w ich imieniu dokonują. I w ten sposób hejterzy stają się ich bohaterami.

A gdzie są tzw. dobrze wychowani ludzie? Z wysokości swojej pozycji i autorytetu patrzą na te potyczki w błocie i dość wyniośle twierdzą, że nie ma się co w nie angażować. A w tym czasie badania opinii publicznej wskazują, że 70% naszej młodzieży chce głosować na Kaczyńskiego, Kukiza albo Korwina. Dlaczego? Bo w atawistycznie rozumianej walce słownej, jak pisze Lakoff, ten, który nie się nie broni przed atakami, pokazuje swoją słabość. A jako taki nie nadaje się na wzorzec do naśladowania, bo nikt nie chce być słaby. Nasze wyniosłe milczenie, czy tego chcemy czy nie, jest traktowane przez wielu jak przyznanie, że atakujący ma rację. Bo kiedy młody człowiek milczy, kiedy jest atakowany, nikt go nie podziwia. Taki chłopak czy dziewczyna słyszy „zatkało kakao!” i żegna ją lub jego drwiący śmiech.

Czy to oznacza, że mamy stać się wulgarni? Że mamy stać się hejterami, żeby zdobyć popularność? Oczywiście nie. Ale musimy dać odpór w tej słownej walce. A żeby to zrobić, trzeba zrozumieć, jak to wszystko działa. Nie da się tego zrobić bez wejścia w tę rzeczywistość i rozpoznanie bojem.

Jakie są korzyści z dyskusji z hejterami? Jest ich wiele:

  1. Jesteś ciągle recenzowany i każdy słaby punkt w twojej argumentacji jest natychmiast wykorzystywany. Nie masz szansy otrzymać tak precyzyjnej, choć czasami bolesnej informacji zwrotnej od swoich podwładnych czy studentów, kiedy jesteś szefem albo profesorem. Po prostu nikt oficjalnie nie powie ci, w jakim zakresie twoja argumentacja jest głupia. Wszyscy się ciebie boją i wytykają twoje błędy za twoimi plecami.
  2. Jeśli jesteś sprawny w dyskusjach, pokazujesz, że można być sprawnym gladiatorem słowa bez wulgarności i mowy nienawiści. W ten sposób adresujesz atawistyczną potrzebę traktowania kogoś jako twojego reprezentanta, który jednak walczy w innym stylu. I pokazujesz, że można być silnym, ale niekoniecznie wulgarnym. Masz dzięki temu szansę zasłużyć na szacunek twitterowej ulicy, co daje ci większą wiarygodność.
  3. Lepiej rozumiesz frustrację i potrzeby ludzi, którzy są inni niż ty. Najczęściej po pierwszej dawce „pajaców”, „idiotów” i „dzbanów” pojawia się jakiś zaczątek argumentu. A nawet, jeśli się nie pojawia, analiza samego zachowania przeciwnika w dyskusji wiele może cię nauczyć. Mnie np. wiele nauczyła obserwacja tego, kogo Matka Kurka banuje, a kogo nie banuje, choć ten ktoś także go atakuje. To fascynujące studium psychologiczne i socjologiczne.
  4. Zaczynają cię rozpoznawać i słuchać ludzie, do których ze swojej bańki nie masz normalnie dostępu. Oznacza to, że podziwiany przez prawą stronę hejter staje się dla ciebie portalem, przez który docierasz do jego (jej) publiczności. Dopóki nie zaatakowała mnie Krystyna Pawłowicz i Rafał Ziemkiewicz, nie mogłem nawet pomarzyć o mówieniu do ich followersów czy zaproszeniu do prawicowej telewizji. Teraz to się zmienia – zaprasza mnie TV Republika i TVP Info, Zaprosił mnie Bronisław Wildstein, a dzisiaj zadzwonił do mnie red. Rachoń. Nie są to łatwe i przyjemne rozmowy, ale dzięki nim żelazna kurtyna, która zapadła między dwiema grupami naszych obywateli nieco się podnosi.

A czy są jakieś ryzyka? Są i to duże. Kiedy wchodzisz między ludzi cierpiących na trąd mowy nienawiści, możesz się zarazić. Możesz na przykład powiedzieć o słowo za dużo. Możesz pozwolić przeciwnikom wyrwać twoje zdanie z kontekstu i wtedy w sieci wrze. Dostajesz od prawdziwych i fałszywych przyjaciół dobre rady, żebyś przestał, że ci to szkodzi. Żebyś wrócił do swojej bańki.

Nie zamierzam wracać. Dlatego, że nie jestem i nie zamierzam być politykiem, który musi zawsze gładko mówić, bo nie może zaryzykować, że się nie spodoba. Nie zamierzam być archetypowym akademikiem, który godnie siedzi w fotelu i pyka fajeczkę, mówiąc co chwila po łacinie, ani ładnie ubraną i uczesaną lalką, którą obwozi się, żeby machała do ludzi. Jeśli mój wyrwany z kontekstu tłit wydaje się wam fejkowy albo uważacie, że nie licuje z moją rolą, to możliwe jest, że macie złe wyobrażenie mnie i mojej roli. Ja widzę swoją rolę tak: chcę zrozumieć ludzi i świat, a potem podzielić się z wami tym rozumieniem. Zrozumieć świata nie da się bez wyjścia do tego świata, a jeśli wchodzisz w bagno świata, ono cię czasami ochlapie. Nie ma rady. Uważam, że wyrazem ludzkiej wolności jest to, że nie musi się nikomu podobać i dorastać do czyjegoś wyobrażenia o sobie. Dlatego nie zakończę mojej obserwacji uczestniczącej w świecie hejterów, którzy zdominowali polski i nie tylko polski internet. Życzcie mi powodzenia.

Latem w Polsce dzieją się rzeczy dające nadzieję

A jednak prawdą jest, że kropla drąży skałę. I prawdą jest, że lato w Polsce ma szczególny charakter, bo wtedy dochodzi do zdarzeń, które budzą nadzieję. Po wielu miesiącach systematycznego niszczenia niezależności polskich sądów, po długich tygodniach, w czasie których wydawało się, że nic nie zdoła zatrzymać demontażu polskiego państwa prawa, coś się zmieniło. Po roku od prezydenckich wet, po długich dwunastu miesiącach od ostatniego momentu, kiedy można było mieć nadzieję, że da się spowolnić łamanie konstytucji, coś się stało. 
 
Najpierw Komisja Europejska na początku lipca rozpoczęła procedurę naruszeniową, w której zażądała od Polski zmiany ustawy o Sądzie Najwyższym jako naruszającej fundamentalną dla Unij Europejskiej zasadę niezawisłości sędziów. Później polski Sąd Najwyższy na początku sierpnia wydał postanowienie o zawieszeniu niektórych przepisów ustawy o SN wobec sędziów, którzy przekroczyli 65 rok życia i zapytał Trybunał Sprawiedliwości w Luksemburgu o jakość polskich ustaw sądowniczych. We wrześniu podobne pytania zadały sądy w Łodzi i w Warszawie, a na początku tego tygodnia Komisja Europejska poprosiła Trybunał Sprawiedliwości o zastopowanie wycinki polskich sędziów Sądu Najwyższego, podobnie jak kiedyś poprosiła o wstrzymanie wycinania prastarych drzew w Puszczy Białowieskiej. Wreszcie dzisiaj dotychczas mało aktywny Naczelny Sąd Administracyjny zawiesił wykonanie uchwały KRS o przedstawieniu Prezydentowi kandydatów do Sądu Najwyższego, opóźniając ich powołanie, a sędziowie Sądu Najwyższego odmówili powołania nowych prezesów izb, bo – wierni swojemu postanowieniu z początku sierpnia – uznali, że dotychczasowi prezesi nadal zajmują swoje stanowiska.
 
Dlaczego doszło do tego przesilenia? Jest to skutek długiego, wytrwałego wysiłku ogromnej rzeszy obrońców polskiej praworządności, którzy nigdy nie zwątpili. Jest to sukces wspólnego sprzeciwu, który połączył opozycję uliczną z opozycją uniwersytecką, rebeliantów z inteligentami, ludzi z wielkich miast i z małych miasteczek: wszystkich, którzy wytrwale stali pod sądami, manifestowali, ubierali pomniki w koszulki z napisem „Konstytucja”, wszystkich, którzy wspierali trzecią władzę w trudnych chwilach. To aktywność tych ludzi dała siłę Komisji Europejskiej i polskim sędziom, aby walczyć do końca o obronę wartości podstawowych.
 
Oczywiście, jeszcze wszystko może się zdarzyć. Izba Dyscyplinarna, która będzie zapewne biczem na sędziowską niezawisłość, została prawie obsadzona. Działania Komisji i sędziów nie powstrzymają prawdopodobnie obsadzenia tej izby SN, która będzie decydować o ważności wyborów. Poza tym imperium ma to do siebie, że kontratakuje. Ale chwile radości są potrzebne, bo bez nich trudno dalej walczyć. Dlatego cieszmy się. Wspólne działania rzeszy prawdziwych polskich patriotów, którzy wierzą, że nie ma wolności bez praworządności, zaczynają przynosić wymierny skutek. Niszczenie polskiego państwa prawa spowalnia, może ulegnie trwałemu zawieszeniu. Jeszcze wszystko jest możliwe.

 

Skarga KE do Trybunału UE – zwycięstwo polskiego patriotyzmu

Decyzja Komisji Europejskiej o skierowaniu sprawy polskiej ustawy o SN do Trybunału Sprawiedliwości UE została podjęta w ostatnim możliwym momencie. Jesteśmy obecnie w drugiej fazie zmian personalnych wśród sędziów SN. Pierwsza faza skupiona była na powoływaniu sędziów do nowych izb – dyscyplinarnej i kontroli nadzwyczajnej oraz spraw publicznych. Ponieważ są to nowe izby, powołanie do nich nowych osób nie zabiera miejsca obecnym sędziom. Druga faza, która zaczęła się pod koniec sierpnia i jeszcze się nie zakończyła ma inny charakter – powołanie nowego sędziego oznaczałoby trwałe pozbawienie miejsca w SN sędziego odesłanego na wcześniejszą emeryturę. Właśnie tę fazę, dzięki wnioskowi Komisji, ma szansę przerwać Trybunał, jeśli wyda  postanowienie o zabezpieczeniu.

Komisja prosi Trybunał o takie właśnie zabezpieczenie – o swoiste cofnięcie czasu. Prosi o przywrócenie, do momentu wydania ostatecznego wyroku, stanu rzeczy z 3 kwietnia 2018, a więc z momentu wejścia w życie nowej ustawy o SN. Nie oznacza to, że Trybunał wstrzyma całą ustawę i wszystkie jej skutki. Jeśli Trybunał przychyli się do tego wniosku, do czasu ostatecznego rozstrzygnięcia anulowane zostaną skutki całej procedury wniosków do Prezydenta o przedłużenie orzekania przez sędziów +65. W efekcie do normalnej pracy przywróceni zostaną sędziowie przeniesieni w stan spoczynku, w tym sędziowie Zabłocki i Iwulski. Normalnie swoje obowiązki będzie też mogła pełnić I Prezes SN, Małgorzata Gersdorf. Ewentualna decyzja Trybunału nie wpłynie jednak np. na już dokonane powołania do Izby Dyscyplinarnej. Wynika to z faktu, że dotychczasowe działania Komisji, podjęte w dwóch poprzednich etapach procedury naruszeniowej, dotyczyły sprawy przejścia sędziów w stan spoczynku, a nie nowej struktury SN, a skarga do Trybunału nie może wychodzić poza zakres wcześniejszych negocjacji z polskim rządem.  Mimo to ewentualne zabezpieczenie będzie, podobnie jak zeszłoroczne prezydenckie weta, ciosem dla polskich władz i dużym opóźnieniem procesu przejmowania kontroli nad SN.

To wszystko zdarzy się pod jednym, ważnym warunkiem – że polskie władze podporządkują się decyzji Trybunału. Nie jest to oczywiste, ponieważ już od dawna słychać pohukiwania, że nie będzie nam Europa urządzać Polski. Problem w tym, że Europa niczego nam nie urządza, tylko oczekuje, że zgodnie z naszymi zobowiązaniami zapewnimy polskim sądom niezależność, którą narusza uzależnienie losu sędziów od arbitralnej decyzji władzy wykonawczej, czyli prezydenta. Brak niezależności sądu polskiego oznacza brak niezależności sądu rozstrzygającego sprawy europejskie, bo każdy sąd krajowy jest w Unii jednocześnie sądem europejskim.

Można sobie wyobrazić, że te pohukiwania zamienią się w czyny i polskie władze podejmą próbę siłowej kontynuacji zmian w SN. Będzie to oznaczało w krótkiej perspektywie wysokie finansowe kary, a w długiej perspektywie dalszą degradację Polski w hierarchii Unii Europejskiej, i doprawdy to drugie będzie nas kosztować więcej, jeśli stanie się faktem.

Bardziej jednak prawdopodobne jest, że polskie władze będą kluczyć, rozkładając decyzję Trybunału na semantyczne części, aby znaleźć w niej miejsce na korzystną dla siebie interpretację.   Takiego samego podejścia można się spodziewać w stosunku do późniejszego wyroku Trybunału, który zostanie zapewne wydany za kilka miesięcy. Jeśli przyzna on rację Komisji, będzie to oznaczało całkowitą klęskę pomysłu „przewietrzenia” Sądu Najwyższego, zapoczątkowanego przez Ministra Ziobrę, a kontynuowanego przez Prezydenta Dudę. Jakoś będzie trzeba to wytłumaczyć swoim wyborcom u progu roku wyborczego. Trudno jednak spodziewać się otwartego niepodporządkowania się wyrokowi, bo opozycji udało się wpisać działania PiS w ramę dążenia do polexitu, w której każdy poważny objaw wrogości wobec Unii jest postrzegany jako krok w kierunku jej opuszczenia. Dlatego zamiast bojkotu wyroku należy spodziewać się raczej kluczenia i próby takiej interpretacji decyzji Trybunału, która będzie dla polskich władz najmniej bolesna.

To oczywiście wszystko gdybanie. Poczekajmy najpierw na ewentualną decyzję o zabezpieczeniu (pewnie około tygodnia), a potem na wyrok (najpewniej przełom roku). Na pewno dzisiaj wiemy, że polskie władze chyba nie spodziewały się tak zdecydowanej reakcji Komisji Europejskiej i teraz mają z tą decyzją problem. A obrońcy polskiej praworządności zyskali dużą szansę na wybronienie Sądu Najwyższego przed całkowitym przejęciem, co jest wielkim sukcesem mądrego, prounijnego polskiego patriotyzmu. Polska, która przestrzega unijnego prawa i szanuje unijne instytucje to Polska silna w Europie. Nie ma dla takiej Polski żadnej sensownej alternatywy.

Skrócona wersja tego wpisu pojawiła się dzisiaj w Gazecie Wyborczej: http://wyborcza.pl/7,75968,23963481,komisja-europejska-pozywa-rzad-pis-sukces-polskiego-patriotyzmu.html

Odpowiedź studentowi, który nie chce, żebym Go uczył, jak się buntować

Zaraz po opublikowaniu pisemnej wersji mojego wykładu z 3 września dotarła do mnie informacja, że w Gazecie Wyborczej pojawił się artykuł polemiczny wobec mojego wykładu. Można go znaleźć tutaj:

http://warszawa.wyborcza.pl/warszawa/7,54420,23900704,student-do-prof-matczaka-nie-mowicie-nam-jak-sie-buntowac.html

Artykuł zawiera trochę złośliwości wobec mnie: że słuchali mnie ci, co zawsze (pierwszy raz prowadziłem wykład dla społeczności tej szkoły), że dzieci biły brawo, bo wypada (skąd Autor to wie), albo, że nie mam mówić, że żyłem w komunizmie i z tego wyprowadzać nauki dla młodzieży (nic o komunizmie nie mówiłem).

Ale najważniejsza teza jest niezłośliwa i poważna. Że jako profesor UW nie mam prawa mówić młodym ludziom, jak mają się buntować. Nie powinienem im mówić, jak mają się buntować przeciwko tradycji, nie powinienem mówić, że jest sensowna, a więc że bunt powinien być poprzedzony analizą, dlaczego ta tradycja z nami ciągle jest. I nie powinienem mówić, że bunt przeciw autorytetowi najlepiej przeprowadzić samemu stając się autorytetem.

Moja odpowiedź jest prosta. Po pierwsze, proszę mi nie mówić, co mam mówić i kogo czego mam uczyć. Jest dla mnie najbardziej naturalnym odruchem, że kiedy uda mi się coś zrozumieć ze złożoności świata, chcę się tym kawałkiem zrozumienia podzielić. Podzielić, a nie narzucić. W moim wykładzie nie mówiłem, przeciwko jakiej tradycji i przeciwko jakim autorytetom słuchacze mają się buntować. Mówiłem o samej idei buntu, która ma autonomiczną wartość moralną, a której współcześnie brakuje. Jesteśmy apatyczni i z tego powodu dzieje się zło. Trudno chyba uznać takie gadanie za narzucanie komuś czegokolwiek.

Po drugie, i tu pozwolę sobie zwrócić się do autora osobiście –  zapomnij, że jestem profesorem Twojego uniwersytetu, że jestem starszy od Ciebie. To jest zupełnie nieważne. Mów mi po imieniu. Zobacz – mam coś do powiedzienia, a Ty się z tym nie zgadzasz. Przekonaj mnie, że jest inaczej. Zmierz się ze mną, wyjdźmy na intelektualne solo i pokaż, że jesteś lepszy. Uważam, że Twoje argumenty są słabe. Piszesz, że nie dostaję mandatów – skąd wiesz? Piszesz, że nie wydaje się wobec mnie wyroków – skąd wiesz? Myślisz, że jak człowiek od trzech lat pyszczy w mediach przeciwko władzy i ludziom, którzy są moralnymi łajzami, to nikt go nie pozywa?  Piszesz, że armatki wodne i czołgi są użyteczne – oczywiście, że są i dlatego się z nich korzysta, i dlatego są elementem tradycji policyjnej i wojskowej. Armatki i czołgi są złe, Twoim zdaniem? A czym Państwo ma się bronić? To ma być teza przeciwko mojej tezie? Jest to bardzo słabe. Po co piszesz o tym, jaki autorytet PiS zastąpił i czym? W moim wykładzie nie mówiłem o PiS-ie, więc to nie ma sensu.

Twój główny argument jest następujący – ponieważ jestem profesorem, wolno mi mniej niż Tobie. Ale to nie ma znaczenia, kim jestem. Jest tylko moja głowa i Twoja, i nasz spór, który moim zdaniem przegrywasz. Nie stałeś się dla mnie autorytetem, ale możesz się stać. Tylko musisz lepiej argumentować. 

 

 

 

 

Jak mądrze buntować się przeciw autorytetom i tradycji? Wykład na rozpoczęcie roku szkolnego.

Zespół Szkół „Bednarska” w Warszawie zaprosił mnie do wygłoszenia wykładu na rozpoczęcie roku szkolnego. Bardzo dziękuje Dyrekcji za ten honor i pozwalam sobie zamieścić skróconą wersję wykładu w formie pisemnej.

Wykład na rozpoczęcie roku szkolnego powinien być oczywiście poświęcony tradycji i autorytetom. Tak się przyjęło. Mój wykład będzie dotyczył tradycji i autorytetów, ale będę o nich mówił w sposób inny niż zazwyczaj i w sposób, który nie zawsze może przypaść do gustu Waszym nauczycielom. Ostrzegam o tej kontrowersji, żebyście już na początku wykładu nie zasnęli.

Zajmijmy się najpierw tradycją. Co do zasady młodzież jej nie lubi. Postrzega ją jako zbiór skostniałych zasad, które nie mają innego sensu poza utrudnianiem nam życia. Konwenanse drażnią sztucznością w świecie, w którym stawia się na wolność i ekspresję swojego ja. Tradycja, z jej normami narzuconymi przez innych, stoi na przeszkodzie temu, abyśmy osiągnęli szczyt współczesnego samorozwoju – abyśmy byli sobą. Tradycja jest generalnie słaba. Taką opinię można, kiedy porozmawia się z nastolatkiem. 

Nie przekonuje go do zmiany zdania na temat tradycji klasyk, który mówi, że żeby być sobą, najpierw trzeba być kimś. Być może jednak przekona go biologiczno-ewolucyjne spojrzenie na tradycję. Takie spojrzenie na tradycję pozwala ją postrzegać jako ciąg zachowań, które są kopiowane z pokolenia na pokolenie, przez jednego człowieka na podstawie zachowań drugiego człowieka. Ktoś kiedyś zachował się w jakiś sposób, ktoś to zachowanie powtórzył i potem dalej już poszło.

Kopiowanie zachowań nie jest bezsensowne. Ma miejsce z jakiegoś powodu – dokonuje się, ponieważ wcześniejsze zachowania przyniosły jakiś skutek, były w jakiś sposób pożyteczne. Użycie patyka do wyciągania owadów z dziupli było przydatne, bo dzięki patykowi można było wyciągnąć z dziupli więcej owadów niż za pomocą palca, a dzięki temu można się było nimi lepiej najeść. Użycie podniesionego tonu do wydania rozkazu było skuteczne, ponieważ częściej powodowało zachowanie zgodne oczekiwaniem rozkazującego. Z tego powodu konwencja posługiwania się patykiem i konwencja językowa użycia intonacji rozkazującej była kopiowana. Wszystkie konwencje tworzące naszą tradycję są efektem długotrwałego kopiowania zachowań, które pełniły ważną funkcję i dlatego przetrwały.

Zapomniana tradycja proszenia rodziców o rękę dziewczyny umożliwiała bliższe poznanie się zięcia z teściami i wczesną ocenę, czy do siebie pasują. Było to ważne, ponieważ dobre relacje między rodzicami a dziećmi były kluczowe. Wsparcie rodziców było kluczowe np. w wychowaniu wnuków. Obecnie tradycja ta zanika, bo istnieje wiele innych sposobów wsparcia młodych rodziców niż wsparcie rodziców. Emancypacja kobiet oraz dostępność usług uczyniła tę konwencję zbędną, dlatego zanika. Ale inne konwencje – np.   zwyczaj bycia uprzejmym nawet dla nieznajomych, ma głęboki sens z punktu widzenia korzyści dla stosującego tę konwencję. Od czasu odkrycia tzw. neuronów lustrzanych wiemy, że nasza uprzejmie uśmiechnięta twarz powoduje uśmiech u rozmówcy, a twarz zaciśnięta w grymasie uruchamia reakcję „walcz albo uciekaj”. Postępujemy zatem mądrze stosując tę i inne konwencje uprzejmościowe w naszych relacjach, np. w czasie rozmowy o pracę. Nie chcemy przecież, aby przyszły pracodawca miał ochotę z nami walczyć lub ochotę uciec. 

Konkluzja wynikająca z tych rozważań jest następująca: tradycja jest wielką kserokopiarką. Kopiujemy zachowania z przeszłości, które mają sens, ponieważ przynoszą nam korzyść. Dlatego zanim zaczniecie się buntować przeciwko tradycji i konwenansom, pomyślcie, czemu one historycznie służyły. Jeśli są z nami, oznacza to, że mają sens. Zanim je odrzucicie, pomyślcie, czy czegoś nie tracicie.

Drugi temat to autorytety. Szkoła uczy nas, by im się podporządkować. Wszystko wskazuje jednak, że bezmyślne podporządkowanie się autorytetom jest złą strategią. Wszystkie ważne odkrycia naukowe brały się z buntu przeciw autorytetom. Mówią, że odkrycia Einsteina były możliwe dlatego, że nie pracował na uniwersytecie z jego sztywną hierarchią, ale był wyrzutkiem – pracownikiem urzędu patentowego. W jego czasach żyło kilku innych uczonych, np. Poincare, którzy mieli tę samą wiedzę, ale nie mieli odwagi przeciwstawić się autorytetowi swoich mistrzów, prezentując rewolucyjną teorię. Współczesne badania karier naukowych także wskazują, że młodzi, obiecujący naukowcy po przejściu z gorszego na lepszy uniwersytet wcale nie rozwijają się lepiej naukowo. Wprost przeciwnie – jakość ich pracy naukowej pogarsza się. Być może dlatego, że kiedy siadają przy stole z trzema noblistami, trudniej jest im obstawać przy swoim własnym naukowym zdaniu. A jest ono niezbędne, żeby coś ważnego naprawdę odkryć.

Umiejętność mądrego buntu przeciwko autorytetom jest potrzebna także z powodów moralnych. Od czasów kiedy Hannah Arendt przedstawiła tezę o banalności zła, wiemy, że aby zło wygrało, wystarczy, żeby dobrzy ludzie nic nie robili. Obawa przed wyrażeniem swojego zdania, potulność wobec autorytetu, który może okazać się niemoralny, jest groźna. Kiedy widzisz zło, musisz się mu przeciwstawić, choćby twój nauczyciel, mistrz, profesor myślał inaczej. A do tego potrzebujesz wykształcić w sobie odwagę.

Jak to zrobić? Jak mądrze buntować się przeciw autorytetom? Jest tylko jedna droga – sam stań się autorytetem. Jeśli chcesz obalić teorię, stwórz własną. Możemy się tego uczyć od naszych wielkich uczonych, o ile będziemy w stanie dostrzec, że tak naprawdę byli wielkimi buntownikami. Popatrzcie na Mikołaja Kopernika i Marię Curie-Skłodowską. Tradycyjne nauczanie o ich odkryciach jest nudne jak flaki z olejem. Zawsze, kiedy słyszałem, że Kopernik „wstrzymał Słońce, ruszył Ziemię, polskie wydało go plemię”, zupełnie nie wiedziałem, co mam z tym nauczaniem zrobić. To ma być dla mnie wzór? Mam go naśladować? Jeszcze raz ruszyć Słońce? A może zatrzymać?

Kiedy słyszałem, że Maria Curie-Skłodowska odkryła polon i rad, nie było dla mnie jasne, czy i w jaki sposób mam ją naśladować. Dopiero kiedy wyobraziłem sobie Kopernika i Skłodowską jako małe dzieci i nastolatków, zrozumiałem trochę więcej. Zróbcie sobie takie mentalne ćwiczenie – wyobraźcie sobie Mikołaja, jak biega w krótkich portkach po podwórku i patrzy w niebo. Widzi, że Słońce się porusza. Widzi to codziennie. Widzą to wszyscy. A w nim rośnie od jakiegoś momentu przekonanie, że jest inaczej, mimo tych wielu lat patrzenia. Kiedy po raz pierwszy odważa się powiedzieć, że jest inaczej, ludzie mają go za wariata. Mówią: „Mikołaj, przecież każdy widzi, że to słońce się rusza.” „Mikołaj, jesteś głupi!” A Mikołaj obstaje przy swoim i wbrew wszystkim i wszystkiemu udowodnia, że ma rację. Żeby to zrobić, musiał być buntownikiem.

Podobnie buntownikiem była Maria Skłodowska. Ile razy musiała się buntować, żeby w świecie rządzonym przez mężczyzn nie zniechęcić się, żeby dopiąć swego. Dlaczego tak mało mówi się o tej cesze Jej charakteru? Przecież ona właściwie żyła według recepty na życie Charlesa Bukowskiego – znajdź, coś, co kochasz, i pozwól, aby to cię zabiło. Odkrycie zjawiska radioaktywności, o którym nie mogła wiedzieć, że jest niebezpieczne dla życia i zdrowia, spowodowało, że była przez wiele lat wystawiona na duże dawki promieniowania, co ostatecznie doprowadziły do jej śmierci. Podobno jeszcze dzisiaj książka kucharska, której używała, jest tak napromieniowana, że nie wolno się do niej zbliżać. Tak żyła i tak umarła – robiła to, co kocha i dokładnie to ja zabiło. Takie podejście pozwala się lepiej z Marią utożsamić niż powtarzanie, że odkryła polon i rad.

Bycie buntownikiem daje dobre efekty i w nauce, i w życiu. Ale bunt wobec tradycji musi być poprzedzony zrozumieniem, jaki jest sens tej tradycji. Bo to, że jest z nami, oznacza najprawdopodobniej, że jest ważna i potrzebna. Dlatego trzeba dwa razy zastanowić się, zanim tradycję czy konwenans odrzucimy. Podobnie z buntem w stosunku do autorytetów – jest objawem niezależności w myśleniu i odwagi chodzenia swoimi ścieżkami. Jest ważny w nauce i w życiu, gdzie tylko odważni ludzie są w stanie przeciwstawić się złu. Ale jeśli chcesz odrzucić autorytet, najlepiej sam się nim stań. To niestety o wiele trudniejsze niż sam bunt.

 

O co pytają Trybunał Sprawiedliwości łódzcy sędziowie

Po pytaniach skierowanych przez Sąd Najwyższy kolejni sędziowie zdecydowali się zapytać Trybunał w Luksemburgu o to, czy ostatnie zmiany w prawie dotyczącym sądów są zgodne z prawem unijnym. O co chodzi w tych pytaniach i dlaczego sędziowie w ogóle pytają Trybunał?
 
Zarówno poprzednie pytania SN, jak i pytania łódzkie, dotyczą jednej kwestii – czy sąd, który jest poddawany naciskom polityków, jest nadal sądem. Odpowiedź na to pytanie nie jest wcale oczywista. Zgodnie z prawem unijnym sądem jest tylko taka instytucja, która jest niezależna. Innymi słowy, jeśli coś, co nazywamy sądem, traci niezależność, to to coś traci swoją podstawową cechę, traci element definiujący i przestaje być sądem. To trochę tak, jakbyśmy się zastanawiali, czy instytucja, która nie może uchwalać ustaw jest nadal parlamentem. Tak jak uchwalanie ustaw jest istotą instytucji, jaką jest parlament, tak niezależność jest istotą instytucji, jaką jest sąd.
 
W poprzednich pytaniach SN sędziowie prosili Trybunał o wyjaśnienie, czy nagłe obniżenie wieku emerytalnego i zależność sędziów od widzimisię Prezydenta, który według swojego uznania może przerwać bądź zezwolić na kontynuowanie ich pracy, nie jest elementem nacisku, który powoduje, że sędziowie tracą niezawisłość, a tym samym sąd traci niezależność. Sąd łódzki pyta o inny czynnik, który może naruszać niezależność sądu – o nowe postępowanie dyscyplinarne. Pytanie dotyczy więc tego, czy sędzia, który spodziewa się, że orzeknie przeciwko Skarbowi Państwa w sporze z samorządem, może orzekać niezawiśle, kiedy wie, że za wydanie takiego orzeczenia może czekać go dyscyplinarka.
 
A skąd wie? Bo wielokrotnie nasze Ministerstwo Sprawiedliwości groziło sędziom podejmującym decyzje niezgodne z oczekiwaniami politycznymi, że odpowiedzą za to dyscyplinarnie. Tak było w przypadku sądu wrocławskiego, który odmówił uwzględnienia nielegalnie zdobytych dowodów, tak było w przypadku sędziów w Szczecinie, którzy nie zastosowali aresztu zgodnie z wnioskiem prokuratora, tak było przecież nawet w przypadku zadania pytań i zawieszenia niektórych przepisów przez Sąd Najwyższy. Ta presja jest skandaliczna i niedopuszczalna w normalnym kraju, więc sąd zwraca Trybunałowi na nią uwagę. W pewnym sensie ministrowie grożący sędziom sami się o to prosili. Co ciekawe, pytanie łódzkie dotyczy także cześciowo nielegalnych dowodów. Sędziowie pytają, czy to nie jest dodatkowy element nacisku, że takie nielegalnie zdobyte dowody mogą być – na mocy zmian prawa wprowadzonych przez PiS – przeciwko nim użyte.
 
Sąd łódzki pyta więc o to, czy spełnia definicję sądu w sytuacji, w której politycy rządzącej partii oficjalnie ogłaszają, że za wydanie wyroku, który nie podoba się władzy, sędzia będzie ukarany. Taki nacisk ogranicza niezależność, a niezależność jest elementem koniecznym w definicji sądu, bo tylko taki niezależny sąd może zapewnić obywatelom „skuteczny środek zaskarżenia”, którego wymaga w zdaniu drugim art. 19 Traktatu o Unii Europejskiej. Dlaczego niezależność jest konieczna dla „skuteczności” środków zaskarżenia? Chodzi o to, że jeśli masz spór z państwem (taki np. jaki ma samorząd, który pozwał do sądu Skarb Państwa w związku z nieprzekazaniem wystarczających dotacji), a odwołujesz się do sądu, który jest przez przedstawicieli tego państwa kontrolowany, to twoje zaskarżenie nie jest skuteczne, bo jest fikcyjne. Minister Sprawiedlwiości siedzi w tym samym rządzie, w którym siedzi Minister Finansów, zarządzający państwową kasą. Ten rząd potrzebuje tej kasy na rozmaite działania, więc oczywiste jest, że woli ją wydać np. na programy społeczne, które w okresie przedwyborczym podniosą poparcie, niż na finansowanie działań samorządu. Jest więc wysokie ryzyko, że Premier naciśnie na Ministra Finansów, a ten pogada z Ministrem Sprawiedliwości, żeby jednak zrobił coś w sprawie wyroku, który może być dla państwowej kasy niekorzystny. Kiedyś Jarosław Kaczyński apelował do sądów, aby orzekały zgodnie z interesem państwa polskiego – a one mają orzekać zgodnie z prawem, nie z czyimś interesem. W sytuacji, gdy politycy mają narzędzia nacisku na sąd, postępowanie sądowe jest jednym wielkim oszustwem i ustawką – niby wymierza się sprawiedliwość, a tak naprawdę realizuje się czyjś interes. Takie zaskarżenie do sądu jest nieskuteczne, bo nie daje szansy na normalne rozpatrzenie sprawy.
 
I nie zmienia tego fakt, że sędzia w danej sprawie może się oprzeć naciskowi i orzecz niezależnie. Niezawisłość i niezależność nie są tylko wewnętrznymi przekonaniami sędziego, ale wynikiem warunków zewnętrznych. Niezależność sądu jest czymś w rodzaju sterylności sali operacyjnej czy nienaruszalności kokpitu samolotu. Lekarz może przeciwdziałać obecności bakterii w sali operacyjnej, tak jak kapitan samolotu może oprzeć się naciskom. Ale sama obecność bakterii i sam nacisk jest zakazany, bo lekarz i kapitan mają się skupiać na czymś innym. Dokładnie tak samo jest z sędzią
 
Są jeszcze dwie kwestie. Pierwsza: dlaczego sąd pyta? Czy sam nie wie? Oczywiście, że wie. Ale przepisy unijne wymagają, że kiedy sąd ma wątpliwość, to nie powinien sam jej rozstrzygać, tylko ma obowiązek zapytać Trybunał – centralny organ sądowy Unii, który wyjaśni te sprawę i w ten sposób ujednolici wykładnię przepisów w całej Unii. Jest to mechanizm podobny do tego, który mocno ostatnio forsuje PiS: sądy mające wątpliwości co do Konstytucji nie mają same ich rozstrzygać, tylko muszą pytać Trybunał Konstytucyjny. Sędziowie to właśnie robią, tyle tylko, że mają wątpliwości dotyczące nie Konstytucji, tylko prawa unijnego, i nie pytają Trybunału Konstytucyjnego, ale Trybunał w Luksemburgu. W ten sposób także dają Trybunałowi możliwość oceny polskich ustaw.
 
Druga sprawa: czy tym razem pytanie jest powiązane z zawieszeniem stosowania jakichkolwiek przepisów? Nie, nie jest, bo nie zawsze musi być. Przepisy krajowe, zgodnie z orzecznictwem Trybunału Unijnego, zawiesza się wtedy, gdy jest to absolutnie konieczne, bo mogą wyrządzić nieodwracalną szkodę. Tak było w przypadku sędziów +65, którzy są aktualnie wyrzucani z SN, więc była konieczność wstrzymania tej procedury. Ale w przypadku łódzkim tak nie jest, ponieważ Izba Dyscyplinarna jeszcze w pełni nie powstała. Sprawa nie jest więc tak pilna. To pokazuje, że obawy krytyków SN, związane z tym, że po zawieszeniu dokonanym przez SN każdy sędzia w każdej sprawie będzie mógł zawieszać ustawy, były zupełnie nieuzasadnione. Drugą przyczyną braku zawieszenia jest to, że szczególnie taką opcję nuklearną musi rozważyć sąd ostatniej instancji (taki jak SN), bo po jego wyroku nic nie da się już zrobić. Sąd w sprawie łódzkiej nie jest sądem ostatniej instancji, więc nie musiał zawieszać (choć mógł).
 
Podsumowując – pytanie sędziów łódzkich jest dowodem na to, że plan przejęcia pełnej kontroli politycznej nad polskim sądownictwem może się posypać ze względu na polskie członkostwo w UE, o którym rządzący zdają się zapominać. W Unii na szczęście nie da się bezkarnie atakować sędziów, bo jest to oczywiste naruszenie ich niezawisłości. Bez niezawisłości sędziów nie ma niezależności sądów, a bez niezależności sądów nie ma w ogóle sądów – bo sąd zależny nie jest sądem, tak jak parlament pozbawiony prawa uchwalania ustaw nie jest parlamentem. Zobaczymy, co zrobi z tym wszystkim Trybunał Sprawiedliwości.

Instytucje-wydmuszki czyli strategia BMW w powołaniach do TK, KRS i SN

Niszczenie sądów i sędziów rzadko odbywa się współcześnie tak, jak ma to miejsce w Turcji. Tam prezydent wsadza sędziów do więzienia (podobnie jak akademików i dziennikarzy) za rzekome popieranie przebywającego za granicą odpowiednika naszego Sorosa. Mimo że zgodnie z planami naszych przywódców chcemy być Turcją, w Polsce, którą od Turcji różni to, że jesteśmy członkiem Unii Europejskiej, instytucje sądowe niszczy się w inny, znany z najnowszej historii sposób – przez ich wydrążanie.

Wydrążanie, znane w literaturze jako „hollowing out”, polega na formalnym pozostawieniu instytucji, ale pozbawieniu jej zupełnie treści i funkcji. W ten sposób zawsze można powiedzieć, że trybunał, sąd czy rada działają, podczas gdy są już tylko wydmuszkami. Działanie takie jest bardziej skuteczne, bo zlikwidowanie sądu albo wsadzenie sędziów za kratki mogłoby spowodować w niektórych krajach poważne protesty. A tak jest spokojniej.

Jak przebiega wydrążanie? Poprzez tzw. mierne powołania (“mediocre appointments”). Zamiast ludzi wykwalifikowanych do instytucji chroniących państwo prawa powołuje się ludzi, którzy nie mają kwalifikacji merytorycznych, etycznych, albo po prostu nie mają kręgosłupa. Ludzie ci w normalnych warunkach nigdy nie trafiliby do tych instytucji, więc są bezgranicznie wdzięczni za to powołanie, co objawia się w lojalności wobec powołujących. Co więcej, jedyną szansą powołanych na pozostanie na stanowiskach jest obrona pozycji tych, którzy ich powołali. W ten sposób koło lojalności się domyka.

Instytucja powstała w wyniku miernych powołań jest łatwym do sterowania narzędziem w rękach polityków, którym normalne instytucje państwa prawa przeszkadzają w działaniu, bo je recenzują. Po pierwsze, osoby zasiadające w instytucjach są wobec polityków bezgranicznie lojalne, pod drugie, ponieważ nie mają kwalifikacji, są podatne na sterowanie merytoryczne (bo same nie wiedzą, co robić) oraz sterowanie moralne (a raczej amoralne), ponieważ nie potrafią się sterującemu sprzeciwić. Dzięki temu instytucje, które powinny być recenzentem polityków, stają się ich klakierami.

Powyższy proces wydrążania instytucji przez mierne powołania oczywiście nastąpił u nas najpierw w przypadku Trybunału Konstytucyjnego. Przykładem miernego powołania było powołanie sędzi Julii Przyłębskiej, której kwalifikacje sędziowskie zostały drastycznie nisko ocenione w przeszłości. Nie stało to jednak na przeszkodzie powierzeniu jej najwyższej funkcji sędziowskiej w Polsce. Także inne powołania do TK budziły poważne wątpliwości w zakresie etycznym (tu przykładami są Muszyński czy Zielonacki), czy też w zakresie niezależności i apolityczności. W efekcie tych i innych działań Trybunał stał się wydmuszką, i nie tylko nie pełni swojej podstawowej roli recenzowania ustaw rządzącej większości, ale aktywnie wspiera ją w niszczeniu innych instytucji, w tym KRS i SN.

Proces wydrążania z treści przez mierne powołania przeniósł się następnie na KRS. Niektórzy sędziowie w niej zasiadający mają na swoim koncie dyscyplinarki oraz przerażająco niski wynik 90-procentowych uchyleń wyroków w wyższych instancjach, co oznacza, że niemal wszystkie ich wyroki były błędne. To powoduje, że sędziowie-członkowie KRS są zadowoleni z tego, że dostali stołek i ani ważą się sprzeciwić politykom zasiadającym w KRS, kiedy ci na przykład oceniają sędziów na podstawie listy wizyt w siedzibie Komisji Europejskiej. W ten sposób KRS, zamiast pełnić swoją konstytucyjną rolę ochroniarza sędziowskiej niezawisłości, jest wygodnym narzędziem jej niszczenia.

Wreszcie proces wydrążania w całej swej okazałości jest widoczny w powoływaniu sędziów do Sądu Najwyższego. Tu nawet nie udaje się, że strategia BMW (bierny, mierny, ale wierny) jest strategią jedyną. Powołania prokuratora Rocha, który kazał przesłuchiwać rodzącą kobietę, co zostało uznane za równe torturom i nieludzkiemu traktowaniu, czy też powołania takich osób, jak mec. Tomczyński, z jego wątpliwą etycznie przeszłością, czy mec. Ułaszonek-Kubacka z dyscyplinarką, dowodzą, że trend został utrzymany. Chyba najbardziej jaskrawym przykładem miernego powołania było dopchnięte kolanem powołanie prof. Zaradkiewicza. I nie chodzi tu o merytorykę – na prawie cywilnym kandydat się bardzo dobrze zna. Chodzi o kręgosłup, a raczej jego brak, oraz o zależność od Ministra Ziobry. Skoro dzisiaj profesor zmienił zdanie w sprawie związków tej samej płci, bo minister potrzebował odpowiedniego dokumentu na posiedzenie KRS, w ilu sprawach w przyszłości sędzia SN Zaradkiewicz zmieni zdanie, bo czegoś będzie potrzebował minister Ziobro?

Nie ma żadnego znaczenia, czy instytucję niszczy się przez likwidację czy przez wydrążenie. Efekt jest ten sam – instytucja chroniąca państwo prawa nie działa, bo nie może pełnić swojej funkcji. A politycy robią wtedy, co chcą. I dlatego trzeba się wydrążaniu przeciwstawiać.

Jak bronić polskiej praworządności? Pięć rad z Rosji

 

Sergeya Gołuboka poznałem dwa lata temu w Pradze na konferencji poświęconej kryzysowi rządów prawa w Europie Środkowej i Wschodniej. Wydał mi się bardzo pogodnym człowiekiem, co było nieco zaskakujące. Adwokatów broniących w Rosji praw człowieka wyobrażałem sobie raczej jako postaci posępne, w stylu Clinta Eastwooda. Tymczasem rozmawiałem z dowcipnym, nad wyraz sympatycznym człowiekiem, który dzięki swemu doświadczeniu zdobytemu m.in. w tak głośnych politycznych sprawach jak proces Ildara Dadina, rzucał ciekawe światło na nasze polskie sprawy.

Minęły dwa lata, polski kryzys po 3 lipca, wraz z wejściem w życie ustawy o Sądzie Najwyższym, wszedł w nową, jeszcze bardziej krytyczną fazę. Pomyślałem, że na ten nowy czas, w którym Polakom być może przyjdzie się zmierzyć w pełni zależnymi od polityków sądami, potrzebujemy rady kogoś, kto z taką rzeczywistością ma do czynienia od dawna i na co dzień. Dlatego poprosiłem Sergeya o radę dla polskich obrońców praworządności – prawników i nieprawników. Sergey udzielił pięciu takich rad, które poniżej udostępniam i uzupełniam własnymi przemyśleniami.


1. Nie poddawajcie się desperacji. Nie ma takiej opcji, jak zaprzestanie działań w obronie praworządności.

 

Polski kryzys konstytucyjny trwa już prawie trzy lata. To długi dystans. Mało było w tym czasie spektakularnych sukcesów, jak na przykład wymuszenie publicznymi protestami wet Prezydenta do ustaw sądowniczych. Nie mieli obrońcy praworządności tak błyskawicznych efektów swoich protestów jak Czarny Marsz – zdecydowane wyjście na ulice tysięcy kobiet zmusiło rząd do wycofania legislacji zaostrzającej przepisy aborcyjne. To wszystko powoduje obawy: czy ludziom starczy sił, aby przychodzić na protesty, czy nie zniechęcą się lub nie poddadzą zwątpieniu.

Rada Sergeya jest prosta – praworządność to zbyt poważna sprawa, aby przestać jej bronić. Nawet jeśli protesty nie zmuszają rządu do wycofywania się z aktów prawnych niszczących państwo prawa, to są inne, ważne efekty publicznej obrony praworządności. Badania opinii publicznej wskazują, że publiczne protesty są machiną komunikacyjną, która daje odpór rządowej propagandzie. Mimo ciągłego przekonywania przez telewizję publiczną, że polski rząd niczego złego w sprawie Konstytucji nie robi, większość Polaków wie, że Prezydent złamał Konstytucję i że Profesor Gersdorf jest prawowitym I Prezesem Sądu Najwyższego. Bez protestów tak by zapewne nie było, bez protestów demontaż praworządności przebiegałby szybciej. To protesty utwierdziły sędziów w przekonaniu, że należy użyć wszelkich dostępnych narzędzi prawnych, by zatrzymać prawo niszczące sędziowską niezawisłość – także z tego powodu odważyli się wystosować pytania prejudycjalne do Trybunału Sprawiedliwości, choć wiedzieli, że spotka ich za to atak. To są bardzo namacalne efekty ogromnej akcji protestacyjnej, która od prawie trzech lat zalewa Polskę.

Protestować więc trzeba, ale trzeba to robić mądrze. Długość i częstotliwość trwania protestów powoduje ryzyko ich inflacji. Protesty w sprawie sądownictwa odbywają się niemal codziennie, organizowane przez wiele podmiotów. To powoduje, że powszednieją i rozmieniają się na drobne. Dodatkowo, ponieważ protestów jest wiele i odbywają się w różnych miejscach, pojawia się problem koordynacji i poinformowania o dacie i miejscu, które nie są przecież stałe.Między innymi z powodu tej inflacji na niektórych protestach liczba protestujących jest niska. To zniechęca i daje pożywkę do kpin. W mediach społecznościowych zwolennicy rządu z lubością pokazują jakiś niezbyt liczny protest, opatrując go kpiącym „w mieście, które liczy kilkaset tysięcy mieszkańców, pod sądem protestuje 14 osób”.

Może więc warto pomyśleć o zmianie struktury protestów. Zamiast wielu, jeden, organizowany w stałym terminie, w stałym miejscu. Na przykład protest organizowany pod Sądem Najwyższym w Warszawie i jednocześnie w całej Polsce tego samego dnia (np. 3 dnia każdego miesiąca, aby przypominać o dacie, w której haniebna ustawa o SN weszła w życie). Taki protest miałby większą moc i bardziej wyrazistą wymowę. To rozwiązywałoby problem inflacji protestów – nie da się z taką samą siłą i przekonaniem manifestować codziennie, ale siłę można pokazać raz w miesiącu.

Protest organizowany jednego dnia miesiąca w całej Polsce byłby nie tylko bardziej efektywny, ale i bardziej efektowny. Można by rzucić nań wszystkie siły, do odśpiewania hymnu zaprosić pod SN kilkudziesięcioosobowy chór, a na scenę zaprosić tłum znanych ludzi, którzy dzięki swojej rozpoznawalności mogą lepiej dotrzeć z przekazem obrony konstytucji do nieprzekonanych. Jeśli dodatkowo oprawa protestu byłaby podobna do protestów z lipca 2017 roku, podniosła, spokojna, z dodatkiem teatrum w postaci świec, jest szansa na piękną i mądrą uroczystość, która przyciągnie więcej osób. To może rozwiązać problem liczebności i zwiększyć skuteczność protestów. Nie ma bowiem wątpliwości, że powinny być kontynuowane.

 
2. Zachowajcie spokój. Działajcie bez histerii i dramatyzowania.


Właśnie, spokój. Jak trudno go zachować, kiedy ktoś z uśmiechem niszczy wartości, które są dla nas podstawowe. Z każdym nowym pomysłem legislacyjnym polskiego rządu wydawało się, że już gorzej być nie może. Stąd w komentarzach często padały wielkie słowa – zamach stanu, pucz, przewrót. Potem okazywało się, że słowa się skończyły, bo skoro przejęcie Trybunału Konstytucyjnego było zamachem stanu, to jak nazwać wyrzucenie sędziów z Sądu Najwyższego?

Nie chodzi o to, by nie używać wielkich słów w obronie praworządności. To, co stało się w Polsce w ostatnich trzech latach, to bez wątpienia jest zamach stanu, bo zamachem stanu jest zmiana konstytucyjnego ustroju państwa bez zmiany Konstytucji. Chodzi jednak o to, by mimo ciągłego, bezczelnego lekceważenia podstawowych zasad, mimo buty i chamstwa niszczycieli, zachować spokój. Nie dlatego, że nerwy szkodzą na serce – na marginesie istnieje zapewne jakiś związek z deklarowaną przez GUS zwiększoną śmiertelnością wśród Polaków oraz zwiększonym w ostatnich latach poziomem stresu w życiu publicznym, jestem tego pewien. Trzeba zachować spokój, ponieważ działanie spokojne, bez histerii i dramatyzowania, jest po prostu bardziej skuteczne.

Dla zewnętrznych obserwatorów sporu o wartości, zwłaszcza dla tych, którzy jeszcze nie zdecydowali, kto w danym sporze ma rację, ważną przesłanką dla tej decyzji jest sposób zachowania prowadzących spór. Mówi się, że ten, kto pierwszy daje się w czasie sporu wytrącić z równowagi, ma słabsze argumenty. Coś w tym jest. Z tego powodu narracja prowadzona w obronie praworządności spokojna i godna, unikająca ataków personalnych i zbyt nacechowanych emocjonalnie słów. Mistrzem takiej narracji jest prof. Adam Strzembosz – człowiek, który jest jednocześnie uznawany za najtwardszego i najbardziej kulturalnego obrońcę Konstytucji. Wzorujmy się na nim, nie na stylu Krystyny Pawłowicz, który niektórzy z obrońców praworządności niestety przejmują. Niech nasza prawda będzie jak Pacyfik – potężna i spokojna. Przyjdzie taki moment, że ta prawda zaleje kłamców.


3. Mówcie do szerokiej publiczności. Nawet kiedy występujecie przed sądem, który nie jest niezależny, mówcie przede wszystkim do ludzi.

 

Ta rada Sergeya dotyczy prawników, którym być może coraz częściej będzie przychodziło stawać przed sądem, którego skład będzie wątpliwy. Dotyczyć będzie ona niedługo adwokatów i radców prawnych reprezentujących swoich klientów przed nowo wybranym składem Sądu Najwyższego, którego wybór dokona się w nieważnej procedurze (obwieszczenie Prezydenta, które rozpoczęło tę procedurę, nie było kontrasygnowane przez premiera, a tak kontrasygnata zgodnie z Konstytucja jest konieczna, aby było ono ważne).

Rada ta będzie dotyczyć także sędziów i przedstawicieli innych zawodów prawniczych, którzy będą mieli nieszczęście trafić przed nowo powołaną Izbę Dyscyplinarną SN. Kiedy patrzy się na listę kandydatów do tej Izby, wydaje się bardzo prawdopodobne, że – zgodnie z zapowiedziami Ministra Ziobry – stanowić ona będzie bat na nieposłusznych władzy prawników. Stanięcie przed sądem, który nie spełnia wymogów niezależności, wiąże się z pokusą wyniosłego milczenia. Tymczasem można tę okazję wykorzystać, aby pokazać wszystkim, jak działa zależny od polityków sąd. Zwłaszcza w gorących sprawach politycznych sprawa sądowa staje się spektaklem, który żywo interesuje opinię publiczną. Ważne, aby z tej okazji skorzystać i mówić nie tylko do sędziów, ale do opinii publicznej.

Jest to wreszcie rada dla nas wszystkich – walka o polską praworządność jest walką o świadomość Polaków. Każda publiczna wypowiedź, która nieprawnikom objaśnia hermetyczny świat prawa i działające w nim mechanizmy, jest cenna. Jest ona bowiem elementem konstytucyjnej edukacji społeczeństwa, która długofalowo utrudni niszczenie praworządności. Temu, kto rozumie znaczenie konstytucyjnych praw i wolności, trudniej te prawa i wolności odebrać.


4. Używajcie kreatywnych, nie tylko prawniczych argumentów.  Pokazujcie na przykład powiązanie między stanem praworządności a rozwojem gospodarczym waszego kraju. To powiązanie nie jest dla ludzi wcale oczywiste.

 

Kolejna rada komunikacyjna – bo właściwa komunikacja jest w obronie praworządności kluczowa. Mamy tendencję, aby w dyskusji na temat prawa skupiać się na samym prawie, a nie na jego konsekwencjach dla innych sfer życia. A przecież to te sfery najbardziej interesują ludzi. Mówienie im, że warto bronić praworządności dla samej praworządności ma oczywiście sens. Przecież ważne jest w społeczeństwie dotrzymywanie raz złożonych obietnic – czymże bowiem jest Konstytucja, jeśli nie obietnicą złożoną sobie nawzajem przez obywateli oraz obietnicą złożoną obywatelom przez władzę, że wszystkie strony będą się szanowały? Ideę tę pięknie pokazuje powszechny na protestach plakat o Konstytucji, który w Jej nazwie podkreśla dwa słowa, dwie strony tej umowy, którymi są „ty” i „ja”.

Ale praworządność dla samej praworządności nie musi wszystkich przekonywać. Mówią przecież, że ludzie zazwyczaj nie przejmują się prawami konstytucyjnymi, podobnie jak nie przejmują się prawami fizyki. Dopóki nie uderzą samochodem w drzewo. Dlatego na możliwość takiego uderzenia warto im nieraz wskazać. Wymaga to na przykład uwidocznienia, jak poważne mogą być konsekwencje naruszania praworządności dla gospodarki.

Związek pomiędzy stanem praworządności a rozwojem gospodarczym jest potwierdzony zarówno w teorii, jak i w praktyce. Analizy teoretyczne wykazują, że przejrzystość otoczenia prawnego oraz niezależne, stabilne orzecznictwo sądowe sprzyjają inwestycjom zagranicznym, a tym samym przyczyniają się do sukcesu gospodarczego danego kraju. Jest to teza dość jasna: inwestor, który ryzykuje swoje pieniądze budując fabrykę czy kupując istniejąca spółkę, chce mieć pewność, że jego własność będzie chroniona przed nacjonalizacją, arbitralnym przepadkiem czy innym aktem agresji ze strony rządzących w danym kraju. Inwestor, który takiej pewności nie ma, zainwestuje gdzieś indziej. Po co ma ryzykować, że w razie sporu z państwem sądy kontrolowane przez to państwo nieuczciwie wezmą stronę państwa.

W praktyce o skutkach niszczenia państwa prawa dla gospodarki przekonują się właśnie takie kraje jak Turcja, stające powoli na skraju kryzysu. Także Polska ma obecnie bardzo niski poziom inwestycji zagranicznych. Jednym z głównych czynników z rezygnacji z inwestycji jest obawa przed upolitycznionymi sądami. Takie związki należy pokazywać, bo one sprowadzają abstrakcyjne zasady praworządności na ziemię – do realnego świata naszego dobrobytu bądź naszego kryzysu. Dlatego trzeba o nich mówić.



5. Dla pokazania bezsensu działań osłabiających praworządność używajcie spraw dotyczących pomocy prawnej między państwami (ekstradycja, Europejski Nakaz Aresztowania) i spraw dotyczących uznawania polskich wyroków za granicą.

 

I wreszcie ostatnia rada, z której pierwsza skorzystała irlandzka sędzia Donnelly, kierując do Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej pytanie prawne w sprawie Celmer. Majstrowanie przez niezależności sądów może nie wydawać się bolesne w skutkach, dopóki skutki te obserwujemy wewnątrz naszego systemu prawnego. Widać to na przykładzie chociażby Trybunału Konstytucyjnego – po „dobrej zmianie” działa o wiele wolniej niż kiedyś, rozstrzyga mało spraw, ale zwyczajny obywatel nie cierpi z tego powodu jakoś szczególnie, a przynajmniej nie wie, że cierpi.

Każdy system prawny jest jednak powiązany z innymi systemami. Decyzje polskich sądów są wykonywane za granicą, nakazy aresztowania wydawane przez polskie władze są za granicą egzekwowane. Oczywiście pod warunkiem, że polski wymiar sprawiedliwości spełnia minimum jakościowe, a tym minimum jest niezależność sądownictwa.

Sprawa Celmera pokazała jak na dłoni, że hucznie zapowiadane usprawnienie polskiego wymiaru sprawiedliwości w drodze tzw. reform skończyło się upośledzeniem tego wymiaru. Wcześniej wydane przez Polskę nakazy aresztowania były przez inne kraje Unii wykonywane automatycznie, obecnie, po wyroku TSUE, będą dokładnie badane pod względem tego, czy Polska daje gwarancje sprawiedliwego procesu. To w najlepszym razie opóźni ściganie przestępców, a w najgorszym może to ściganie uniemożliwić. A wszystko to dlatego, że polskie sądy przestały być niezależne od polityków.

Następnym negatywnym efektem upadku polskiej praworządności może być nieuznawanie polskich wyroków za granicą. Zwykłego człowieka może nie obchodzić stan Trybunału Konstytucyjnego. Ale będzie go obchodzić sytuacja, w której nie będzie mógł widywać swojego dziecka, choć w wyroku rozwodowym ma takie prawo, bo wyrok ten będzie w Europie uznawany za nic nie warty świstek papieru. Szczególnie wtedy, gdy małżonek wywiezie dziecko do innego kraju Unii. Dlatego właśnie o tych namacalnych skutkach niszczenia polskiej praworządności trzeba głośno mówić.

 

Pięć rad Sergeya sprowadza się do zachęty, aby nie ustawać w walce o praworządność mimo zniechęcenia, aby działać spokojnie, choć w człowieku wszystko się gotuje, i by nie zapominać, że walka o praworządność jest przede wszystkim walką o ludzkie umysły. Jest to także zachęta, aby tę walkę o umysły toczyć skutecznym słowem, które wskazuje na realne negatywne skutki niszczenia praworządności dla naszej kieszeni, dla naszego bezpieczeństwa i dla możliwości realizacji naszych życiowych planów. Jest to niezły, racjonalny plan. Warto z niego skorzystać.

Na zakończenie naszego praskiego spotkania, dwa lata temu, Sergey powiedział: „Kryzys konstytucyjny, który przechodzicie teraz w Polsce, to nie epidemia. To szczepienie. Pozwoli wam lepiej zrozumieć, jaką wartością jest praworządność i uodporni was na podobne sytuacje w przyszłości”. Ciągle mu wierzę. Ale to, czy obecny kryzys polską praworządność zabije czy wzmocni, zależy przede wszystkim od nas samych, i od tego, czy naszą dalszą obronę państwa prawa poprowadzimy mądrze.

 
*Tekst ten ukazał się jednocześnie w najnowszym numerze Tygodnika Powszechnego.

 

Judyta i Holofernes, albo czy interpretacja prawnicza wymaga specjalnej wiedzy?

 

W czasach Twittera i Facebooka każdy zna się na prawie. Wiedza się demokratyzuje i można właściwie odnieść wrażenie, że prawnicy nie są do niczego potrzebni. Wynika to z faktu, że najbardziej znany internetowy lekarz zyskał brata: mecenasa Googla, a ponieważ mecenas ten jest dostępny 24h na dobę, każdy może czuć się specjalistą.

Przekonanie, że prawnicy nie posiadają jakiejś tajemnej wiedzy, dotyczy szczególnie interpretacji prawniczej. Prawo jest sformułowane w języku powszechnym, więc każdy posługujący się językiem polskim jest je w stanie zrozumieć. Stąd w ogólnym przekonaniu prawnik nie musi pośredniczyć w akcie rozumienia prawa. Jeśli chce to robić, to albo uzurpuje sobie jakąś władzę, albo kombinuje. Zwłaszcza wśród zwolenników „reform” polskiego sądownictwa panuje przekonanie wywodzone jeszcze od Napoleona, że prawnicy powinni mieć zakaz wykładania prawa. Co bardziej obeznani przywołują paremię „clara non sunt interpretanda” – to, co jasne, nie podlega wykładni. Zasada ta ma ukrócić interpretacyjne zapędy prawników.

Czy rozumienie prawa jest rzeczywiście tak proste, że jego interpretacji może dokonywać każdy? Moja odpowiedź brzmi: tak. Tekst prawny może interpretować każdy, tak jak każdy może zinterpretować dzieło malarstwa. Weźmy dla przykładu obraz Gustawa Klimta „Judyta z głową Holofernesa”. Oto różne sposoby interpretacji tego dzieła:

„Ty, goła baba!” – interpretacja 10-latka zwiedzającego muzeum.

„To złoto będzie dawało wrażenie bogactwa i będzie pasować do zasłon. Tylko ten odcięty łeb, ohyda…” – interpretacja prawnuczki Pani Dulskiej.

„Obraz jest ilustracją opisanej w Księdze Judyty biblijnej sceny zdekapitowania Holofernesa, wodza Asyryjczyków oblegających żydowską Betulię, która nastąpiła po wcześniejszym uwiedzeniu go przez Judytę. Następnie Judyta umieściła głowę Holofernesa na murach miasta, co tak przeraziło wojska asyryjskie, że uciekło” – interpretacja biblisty.

Wszystkie te wypowiedzi są jakimiś interpretacjami przekazu zawartego w dziele Klimta. Żadna z nich nie jest jednak zadowalająca. Zadowalającą interpretacją jest być może ta, dana przez Erica Kandela w książce „The Age of Insight”:  Judyta przedstawiona przez Klimta, mimo stylizowanego stroju, jest kobietą z początku XX wieku, na co wskazuje fryzura i makijaż. Jej wyraz twarzy wskazuje na satysfakcję seksualną z uwiedzenia Holofernesa. Biblijna historia jest więc zaaplikowana do współczesności: uwiedzenie Holofernesa i odcięcie mu głowy może być rozpatrywane w kategoriach działania femme fatale – kobiety-modliszki, i we Freudowskich kategoriach obawy mężczyzn przed kobietami. Na taką interpretację wskazuje także wiedeńskie pochodzenie dzieła i czas jego powstania.

Czy interpretacja Kandela jest lepsza od wcześniej podanych? Tak. Ponieważ pełniej wiąże w całościowym rozumieniu wszystkie elementy widoczne w obrazie (np. uwzględnia nowoczesną fryzurę Judyty, której nie uwzględnia interpretacja biblisty, znaczenie Freuda dla intelektualnej atmosfery Wiednia z przełomu wieków). W ten sposób bardziej wiernie oddaje zamiar komunikacyjny autora lub cel samego dzieła. A o to przecież chodzi w interpretacji, także w interpretacji prawa.

Ktoś powie, że interpretacja obrazu i interpretacja tekstu prawnego to dwie różne sprawy. Czyżby? Prawo jest przekazem kierowanym do nas przez prawodawcę, a naszym obowiązkiem jest go w pełni zrozumieć, tak jak zadaniem interpretatora obrazu Klimta jest zrozumienie, co jego autor chciał nam przekazać. Nie jesteśmy w stanie tego zrobić bez wiedzy, dociekliwości czy w sposób pomijający jakieś elementy tego przekazu.

Weźmy fragment artykułu 2 polskiej Konstytucji: „Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym”. Te sześć słów rozumie każdy, kto posługuje się językiem polskim, tak jak każdy, kto ma oczy, widzi obraz Klimta. Czy te sześć słów wskazuje po prostu, że w Polsce ma być demokracja i obowiązywać prawo? A może, żeby go zrozumieć, trzeba znać historię koncepcji Rechtsstaat i rule of law, rozwijanych w niemieckiej i brytyjskiej kulturze prawnej od wielu wieków, tak jak biblista zna historię Judyty i w ten sposób jest w stanie dokonać interpretacji pełniejszej niż nastolatek czy nowobogacka mieszczanka?

Może wreszcie trzeba rozumieć ten artykuł Konstytucji w stylu Kendalowskiej interpretacji „Judyty z głową Holofernesa”? Nie jako dawno temu opowiedzianą historię, ale jako ideę, którą oczywiście musimy zrozumieć w jej wymiarze historycznym, ale odnieść do współczesności, jak nakazuje nam starożytna sztuka hermeneutyki? I wyprowadzić z niej konsekwencje, wskazując, że demokratyczne państwo prawne oznacza zakaz działania prawa wstecz, zakaz formułowania przepisów w sposób nieprecyzyjny, obowiązek posiadania niezależnych sądów i wiele innych kwestii. Dlaczego? Nie dlatego, że takie widzimisię ma prawnik, ale dlatego, że bez tych elementów zasada demokratycznego państwa prawnego nie ma treści. A nie sposób przyjąć, że o to chodziło prawodawcy. Ten, nadając komunikat zawarty w początkowym fragmencie art. 2 Konstytucji, przekazał historyczną treść zawartą w sześciu użytych w nim słowach, i chciał, aby ta treść została zastosowana do naszej rzeczywistości.

Każdy ma prawo czytać prawo. Każdy ma prawo je interpretować. Ale kiedy polityk mówi (jak miało to niedawno miejsce u nas), że żaden akt prawa europejskiego nie definiuje zasady rządów prawa, to jest w swojej interpretacji niedaleki od poziomu podekscytowanego dzieciaka w muzeum. W rzeczywistości jest od niego gorszy – bo odmawia przekazowi zawartemu w prawie polskim i europejskim jakiejkolwiek treści. I robi to po to, by zwolnić siebie i swoich kolegów z obowiązku zrozumienia i wykonania przekazu prawodawcy. Ten przekaz, nawet ogólny, coś przecież jednak znaczy.

Tak jak pełnowartościowa interpretacja dzieła Klimta wymaga szerokiej wiedzy, aby oddała zamiar komunikacyjny twórcy, tak szerokiej wymaga wiedzy prawniczej wymaga interpretacja prawa, która ma oddać zamiar zawarty w tekście prawnym. Można ten tekst interpretować bez tej wiedzy. Ale wtedy taka interpretacja albo nie realizuje celu przekazu, bo jest niepełna, albo go wypacza, bo rozumie przekaz niezgodnie z jego historycznym przeznaczeniem, albo wreszcie ten przekaz trywializuje, bo jest prymitywna.

Interpretacja, która nie realizuje celu prawa, która go wypacza albo trywializuje, nadal jest interpretacją. Tylko po co nam taka interpretacja?

TK jako prawniczy kij bejsbolowy w ręku Ministerstwa Sprawiedliwości

Po raz kolejny powtarza się podobny scenariusz: jakiś polski sędzia myśli, że jest niezależny i podejmuje jakąś decyzję. Ta decyzja nie podoba się Ministrowi Sprawiedliwości. Minister zaskarża przepis,  a podstawie którego decyzję podjął sędzia do Trybunału Konstytucyjnego. Trybunał nie stwierdza, że przepis, na którym oparł się sędzia, jest niezgodny z Konstytucją, ale stwierdza, nie można interpretować tak, jak go zinterpretował dany sędzia.

Ten mechanizm znamy na przykład ze sprawy dziwnego ułaskawienia M. Kamińskiego. Sąd Najwyższy podjął decyzję złą dla Pana Kamińskiego, Minister zaskarżył do Trybunału, Trybunał powiedział, że nie można interpretować przepisów tak, jak chce Sąd Najwyższy, tylko tak jak chce Minister – czyli skorzystanie z prawa łaski przez Prezydenta ma skończyć postępowanie.

Teraz podobna akcja Ministra dotyczy decyzji SN o zadaniu pytań prejudycjalnych do Trybunału Sprawiedliwości UE i zawieszenia przepisów ustawy o SN. Przepisy, na podstawie których działał SN zostały właśnie zaskarżone przez Ministra Sprawiedliwości/Prokuratora Generalnego do TK.

Tej decyzji o zaskarżeniu można było się spodziewać – przecież sędzia Julia Przyłębska wręcz do niej zachęcała, mówiąc publicznie w telewizji, że SN nie mógł zrobić tego, co zrobił, bo zawieszania przepisów nie mieści się w polskim porządku konstytucyjnym. Wyrok w tej sprawie został więc wydany zanim ta sprawa w ogóle się zaczęła. To smutne, że sędzia TK wydaje wyrok w telewizji i że nie zna prawa europejskiego. Ale co zrobić.

Drugi problem to pytanie, jak długo przyjdzie nam czekać na rozstrzygnięcie. Dziwnym trafem te sprawy, w których przedłużanie wydania rozstrzygnięcia jest dla Ministra-Prokuratora dogodne, TK rozpatruje bardzo długo (vide sprawa rzekomego nielegalnego wyboru trzech sędziów w 2010 roku, nad którą TK zastanawia się już półtora roku, co daje Ministrowi pretekst do żądania wyłączania tych sędziów ze spraw). Te zaś sprawy, kiedy decyzja jest potrzebna Ministrowi szybko, żeby np. mógł zaatakować decyzję sądu, są rozpatrywane szybko. Coś mi się wydaje, że omawiana sprawa będzie rozstrzygnięta ekspresowo.

Największym problemem jest to, że TK po raz kolejny jest wykorzystywany jako prawniczy kij bejsbolowy do zdyscyplinowania sędziów. Wyroki, które na życzenie Ministerstwa Sprawiedliwości wydaje TK dokonują w rzeczywistości powszechnie wiążącej wykładni ustaw – jest to kompetencja, której TK został pozbawiony w 1997 roku. Co więcej, jest to wykładnia proponowana przez władzę wykonawczą w celu zmniejszenia kompetencji władzy sądowniczej i wykładnia, która atakuje w drodze abstrakcyjnego wniosku konkretną sędziowską decyzję.

Ktoś powie, że przecież po 1997 roku TK wielokrotnie wydawał wyroki interpretacyjne. To prawda. Jednak tamta praktyka TK różniła się istotnie od tej obecnej w zakresie, o którym pisałem powyżej: nie była nakierowana na podważenie pojedynczej decyzji konkretnego sądu, ale na korektę pewnej utrwalonej praktyki orzeczniczej.  Wyrok interpretacyjny negatywny był więc skierowany w przeszłość – stwierdzał, że wypracowana w praktyce sądowej norma prawna jest niekonstytucyjna. W ten sposób decyzja TK ratowała obywateli przed niekonstytucyjnością normy prawnej, z którą w rzeczywistości mieli do czynienia. Jeśli bowiem sądy stale rozumiały jakiś przepis w określony sposób, to TK musiał ocenić konstytucyjność tej utrwalonej w praktyce normy wyinterpretowanej z zaskarżonego przepisu.

Obecnie Minister w swoich wnioskach do TK nie wykazuje utrwalonej praktyki, ale zwalcza konkretną interpretację, która mu wadzi. Nie sposób przecież powiedzieć, że ostatnia decyzja SN wynika z utrwalonej praktyki, skoro była precedensowa. Podobnie nie było utrwalonej praktyki reagowania sądów na przedwczesne ułaskawienia, bo przed A. Dudą nikt tego nie robił. Z tych względów właśnie uważam, że TK wydając obecnie wyroki interpretacyjne ustala raczej sposób rozumienia danego na przyszłość, dyscyplinując w niedopuszczalny sposób sądy. Takie ustalenie jest równoważne powszechnie obowiązującej wykładni ustaw, do której TK od 20 lat nie ma kompetencji.

Z powyższych powodów wniosek Min. Ziobry do TK jest kolejny raz narzędziem atakowania niezawisłego sądu. A jeśli TK jest zgodny w swoich ocenach z Ministrem, sam TK narusza niezawisłość sędziów, wychodzą przy tym poza swoje kompetencje – dokonując powszechnie obowiązującej wykładni ustaw, której to kompetencji został pozbawiony 20 lat temu.

Zupełnie na marginesie – marzy mi się kiedyś dokładna kontrola bilingów, spotkań i innej komunikacji między Ministerstwem Sprawiedliwości a obecnym Trybunałem Konstytucyjnym i jego sędziami (i niesędziami także). Ciekawe, co z takiej kontroli wyniknie.